Żyjąc wśród policjantów
Gdzie żyć
To już nie jest kwestia wakacji i pytania, gdzie pojechać w tym roku. To dylemat na miarę, a gdzie bym mogła spróbować żyć; gdzie mogę być samodzielna, pracować legalnie, gdzie mnie jeszcze nie było. Włóczykij leniwy, nazwa gatunkowa, nie skupia się na zaliczeniu wszelkich zabytków dostępnych do zaliczenia; jest bardziej pragmatyczny- praca, rachunki, a potem przyjemności.
Chile było daleko, ale Chiny…
Mogłam teraz być w Chile, pod czułą opieką partnera, prawdopodobnie matkować już i nie martwić się o nic… Wybrałam trudny powrót do Europy, włóczęgę przez Portugalię, Niemcy do Azji, przez Hong Kong, Malezję, do Chin, by tu w spokoju znaleźć w końcu odpowiedź, na pytanie czego chcę w życiu, co chcę robić, do czego zmierzam. Rok w Chinach minął szybko, odpowiedzi jeszcze nie znalazłam, i znowu, jak widmo, wisi nade mną pytanie, co zrobisz, kobieto, w lipcu, kiedy umowa o pracę ci się skończy. W sumie pytanie jest bardziej aktualne, bo zdecydować się na kolejny rok tutaj, czy na wyjazd, muszę do kwietnia… ech, decyzje. I znowu ta niewiadoma, która pociąga, ale też i przeraża.
Strach
Włóczykij musi podejmować wyzwania i sprawdzać się na każdym kroku, w każdej sytuacji. Co więcej, sam sobie te przeszkody rzuca pod nogi. Nigdy nie może być za prosto, za łatwo. Wymyśla co raz to trudniejsze scenariusze a w duszy głęboko pragnie w końcu miejsca, w którym by mógł zapuścić korzenie, napisać dom na drzwiach i czuć się jak u siebie.A tu nie, znowu pakowanie, oddawanie, zostawianie rzeczy, nostalgia po porzuconym miejscu i strach przed nowym. Ale strach jest po to, żeby go zwalczyć, więc brnie w kolejny meander swojego życia.
Trudne wybory
Od około sześciu lat nie mieszkam w Polsce. Próbowałam już żyć w Wielkiej Brytanii, Chile, trochę w Niemczech, Hong Kongu, Malezji, teraz w Chinach i ciągle to nie to.Trudno określić, czy niestety, czy ‘stety’, będąc w danym miejscu nie skupiam się na jego eksplorowaniu, po prostu jestem i staram się żyć według nowych reguł, zrozumieć je i przestać się denerwować na to, co inne.
Język
Mieszkam w Chinach już drugi rok i nie, nie mówię po chińsku. Pracuję tu i staram się uczyć, ale jako leniwiec z definicji, praca jest moją wymówką, żeby nie skupić się na nauce tego języka. Przez co, oczywiście, dużo rzeczy mi umyka, ale z drugiej strony, każdy dzień jest wyzwaniem i jaka dumna z siebie jestem, kiedy potrafię się odnaleźć w tej zupełnie odmiennej od naszej, polskiej codzienności.
Gdzie jest dom?
Jestem tu sama i mam swoje problemy, demony, z którymi walka pozostaje priorytetem. Uciekam po całym świecie, szukając miejsca, w którym łatwiej będzie mi się z nimi borykać, choć podświadomie wiem, że to walka z wiatrakami, ale do Polski wrócić nie umiem. Spotkałam już wiele osób mieszkających dłuższy okres czasu poza swoją ojczyzną i wszyscy przeżywali ten sam dylemat. Powrót jest zawsze trudny, jeśli nie niemożliwy. Mimo tęsknoty, bliskich, języka, ulubionych potraw, etc.
Kunming
Chiny lubię, choć denerwują i to często. Jest jednak w nich coś, co Cię zatrzymuje w tym miejscu i nie chce puścić. Na pewno, porównując Chiny z Europą Zachodnią, my, Polacy, czujemy się tu o wiele lepiej. Nikt na nas nie patrzy spode łba, myśląc ‘a to Ci z gorszej części Europy’. Tu, jesteśmy biali, czyli z założenia, lepsi. Ludzi, w odróżnieniu do Polski, z góry przepraszam, mówię o stanie sprzed kilku lat, są mili i pomocni, uśmiechnięci. Bariera językowa daje się we znaki, przynajmniej w Kunming, gdzie mieszkam, ale można sobie poradzić.
Na leniwie
Wiem, ze nie wykorzystuję mojego czasu w Azji do maksimum. Nie jeżdżę na wycieczki co weekend, nie wspinam się, nie zwiedzam namiętnie i nie publikuję zdjęć. Chciałam poznać to miejsce, ale z punktu widzenia ‘normalnego mieszkania’. Pomyślcie sobie, jak często Wy jeździcie i zwiedzacie okolice, jak dobrze znacie swoje miasto i inne ciekawe miejsca w Polsce. W większości przypadków pewnie byłaby to opcja – raz na jakiś czas jedziemy tu i ówdzie, ale fanatykami jakimiś nie jesteśmy. To samo jest ze mną. Staram się robić to, co lubię, iść na kawę obserwować ludzi, jak żyją, jak mija im dzień, co jest dla nich ważne…Chińczycy są zupełnie inni. Ich dni długie, pracowite i, choć może się to wydawać sprzecznością, przyklejone do telefonów czy telewizorów, wszędobylskich już.
Co mi się nie podoba
Pierwszy kontakt to był szok. Mimo okresu przygotowawczego, miesiącach w Hong Kongu i Malezji. Nie znaczy to bynajmniej, ze wysiadłam z samolotu i pomyślałam, ‘Boże, gdzie żesz to ja się wybrałam’. Nie. Chiny właśnie zaskoczyły mnie swą nowoczesnością, wieżowcami górującymi nad całym miastem, technologią i tą ’normalnością’, jeśli wiecie o co chodzi. Nie tam żadne tradycyjne domki z zawijasowymi dachami (przepraszam, nie mam pojęcia jak się one nazywają); ludzie ubrani trochę inaczej; chiński kicz w wielu przypadkach i dziwne kombinacje, dzieci bez pieluch, za to z rozkrojonymi spodenkami tak, że po pierwsze wszystko widać, a dwa, żeby bez przeszkód mogły załatwić to, co każdy człowiek musi, nawet ten najmłodszy.
Ale nawet nie to mnie uderzyło, tylko fakt, że przy całej tej modernizacji, jednak nie można wjechać do Chin i mieć pewność, że wszystko zadziała. Lecę sobie zatem do Kunming z Kuala Lumpur, uzbrojona w telefon z angielską kartą sim, laptop i inne takie; karty mam dwie, bankomatową i kredytową, obie angielskie, żadnej gotówki, bo i jak to, w internecie napisane, że wwozić nie można, zresztą w kantorach nie sprzedadzą (pewna elektronicznych wynalazków nawet nie sprawdzałam, naiwna ja). No i wysiadam, ktoś miał mnie odebrać ze szkoły, dla której przyjechałam tu pracować, tak że nawet za bardzo się nie przejmował tym, jak to będzie, gdzie i za co zrobię zakupy i jak przeżyję do wypłaty.
Pierwszy dzień
Jak wyszłam z bagażem, Dee już czekała, poznała, z tym trudności nie było, białych w samolocie nie było za dużo… jedna osoba. Poprosiłam ją, czy byśmy mogły gdzieś po drodze się zatrzymać, przy bankomacie, bo żadnych pieniędzy nie mam. ‘Tak, tak, nie martw się, na kampusie mamy dużo bankomatów”. I prawda to, szkoda tylko, że żaden z nich, a także inne, jako że wypróbowałyśmy wszystkie większe banki, nie zechciały łaskawie dać mi moich pieniędzy. Strach w oczach, myśl ‘Co ja teraz zrobię?’, przeklnąć też przeklnęłam, ale tego już nie powtórzę… Widząc moją rozpacz, Dee dała mi zaliczkę wypłaty, tak że suma summarum przetrwałam, ale wiedziałam, że o pieniądzach zostawionych na koncie angielskim mogę tymczasowo zapomnieć.
Niefart za niefartem
To samo z telefonem… Człowiek by myślał, że Vodafone to taka światowa firma; proszę nie myśleć, że to krypto reklama, raczej anty; a tu taka niespodzianka. Karta nie działa. Nic, zero sygnału. Jak powiadomić bliskich, że jestem, doleciałam cała, że akurat z tym lotem linii malezyjskich nic się nie stało, że teraz już tylko się rozpakować i przyzwyczajać do nowego życia. Przecież można kupić kartę startową w kiosku, ktoś powie. Można, ale nie w Chinach. Kupno takowej zajęło mi kolejny tydzień i to zestaw z telefonem był, bo oczywiście naiwna Marta nie pomyślała o takich oczywistych niedogodnościach i nie zdjęła sim locka kiedy czas był ku temu. Zakup się udał bez większych nerwów (większych, wkurw i tak był) tylko dzięki jednemu studentowi, który zaoferował się kupić powyższe na swoje nazwisko.
Z laowejami (cudzoziemcami) bowiem to nie tak łatwo, paszporty, papiery, no i najważniejsze – język, ponieważ w punktach sprzedaży komórek i kart startowych rzadko się mówi po angielsku. W tym momencie powinnam dodać co nieco o charakterze osoby piszącej; mianowicie jedną z jej wad jest to, że zawsze w sytuacjach, o których wie, że mogą się odbyć szybko, płynnie, bez problemowo, bez zbytniego używania języka czy pokazywania dokumentów, zaświadczeń, czy innych papierów, a takowoż jednak się nie odbywają, to szewska pasja ją bierze i tylko niepotrzebnie się denerwuje i więcej siwych włosów jej przybywa. Tak też i było w powyższych sytuacjach oraz gdy sobie wymyśliła swoje wypłaty na angielskie konto przelewać. O tym to nawet nie zacznę, bo bankowość angielska odcisnęła piętno i nawet opieszałość niemiecka w tym względzie irytuje, a co dopiero chińskie kłody pod nogami chociażby przy wymianie obcej gotówki. Zasada generalnie jest taka, to co u nas w kantorze trwa 2 minuty, tutaj co najmniej pół godziny, pod warunkiem, że wymieniasz dolary czy euro i do tego mało.
Charchlanie
Charchlanie to jedna z tych rzeczy co chyba wszystkim cudzoziemcom działa na nerwy i obrzydza, wywołuje agresję czy litanie ‘oby nie na moje buty czy szalik’. To jest coś, czego nigdzie się na taką skalę nie doświadczy. Mocny charchl i potem splucie i nieważne, czy to staruszek, czy staruszka, nauczyciel czy dwudziestoletnia urzędniczka. Każdy może to zrobić w każdej chwili. Przechodzień, osoba na skuterze, pasażer autobusu. Nie znasz dnia ani godziny, kiedy charchl może znaleźć się na Tobie.
Pchanie się
W sumie Polakom to nie powinno być obce, my też się pchamy, zniecierpliwieni czekaniem, czekania nieznoczący, przeskakujemy kolejkę gdzie tylko się da. Ale też mamy pewność, że pozostali nie zniosą tego spokojnie, że głosem silnym i donośnym dadzą do zrozumienia, że tak się nie robi proszę Pana i Pani, proszę wrócić na koniec ogonka. Tu zazwyczaj ludzie się nie awanturują, tylko pchają, kto pierwszy to lepszy i trzeba walczyć o swoje, bo jak inaczej do czegoś dojść i się wybić z tysięcy, milionów i miliardów…
Tracenie twarzy
To się również łączy z tematem tracenia twarzy. Znaczy to tyle, że nawet jak ktoś coś źle robi, to raczej go się nie kieruje na dobre tory, w szczególności gdy błądzący jest w towarzystwie, albowiem tym samym ‘pozbawiamy go twarzy’, a twarzy raz straconej niełatwo odzyskać. W praktyce wygląda to tak: jem obiad na stołówce dla nauczycieli, na każdym filarze dość pokaźnej sali stoi jak byk znak z przekreślonym papierosem i napisem: palenie zabronione.
Starszyzna płci męskiej (bo płeć żeńska musi się po toaletach kryć jak ma ochotę na fajkę; dzięki Bogu cudzoziemek nie obowiązują te zwyczaje) pali i tak, nawet gdy inni przy ich stoliku nie skończyli jeść mlaskając i wypluwając niejadalne części kurczaka. I nikt im nie zwróci uwagi, bo to nie wypada. Jemy więc wszyscy w kłębach dymu kaszląc od czasu do czasu a ja rzucam pełne powagi groźne spojrzenia na ewidentnie łamiących przepisy , co niestety nie skutkuje.
Ale co mnie tu trzyma?
Mimo tego wszystkiego, a wierzci mi, mogłabym kontynuować jeszcze przez wiele stron, Chiny to oaza. To moja przystań w trakcie ucieczki i poszukiwania tego MOJEGO miejsca. Może to jest już MOJE miejsce? Nie wiem. Plan był taki, że zostaje tu tylko rok. Zostałam na kolejny… A co zrobić z następnym, jeszcze nie podjęłam żadnej decyzji… Kunming?
Nawet nie wiem jak to opisać. Spotkałam tu kilkoro cudzoziemców i wszyscy byli w podobnej sytuacji- przyjechali na rok, zostali pięć, siedem, dziesięć i nie śpieszno im do powrotu.
Dobre strony
Chiny są piękne, jakkolwiek to banalnie brzmi, szczególnie Kunming i Junan, tu: moja opinia. Mieszka tu ponad 20 chińskich mniejszości narodowych, jedzenie jest pikantne i pyszne, warzyw i owoców mają mnóstwo, jako że Kunming to Miasto Wiosny, czyli przez cały rok na rynkach kolorowo. Ja to nawet nie wiem, co kupuję i jem, ale jem. Jak na rzeczywistość chińską, Kunming to małe miasto, według Wikipedii ma tylko ponad sześć milionów mieszkańców (dane z 2014 roku), zanieczyszczenie miasta małe (wszystkie budynki mają panele słoneczne), położone dość wysoko (budynek, w którym mieszkam położony jest na ponad 2000 m npm), z balkonu mam piękną panoramę północnej części miasta.
Żyje się tu wolniej i nie mówię tu o ludności lokalnej, oni pracująo wiele dłużej niż ludzie w Europie, ale dla cudziemców Chiny to oddech wolności. Nie zarabia się tu kroci, ale spokojnie starcza, nie trzeba się martwić jak przeżyć. Jedzenie ogólnie jest o wiele tańsze niż w Polsce. Z podróżniczego punktu widzenia – tu jest wszystko – morze, góry, pustynie, zabytki i nowoczesność przekraczająca nasze skale. Nie ma zbyt rygorystycznych norm, co aż kłuje w oczy, kogoś, kto mieszkał przez dłuższy czas w Anglii, tu health & safety regulations po prostu nie istnieją.
Chcesz się wdrapać na jakąś górę, zimą, proszę bardzo, bądź ostożny, ale możesz to zrobić w trampkach; w jaskiniach możesz palić fajki (swoją drogą gdzie nie możesz). Nie twierdzę, że to dobrze. Twierdzę, że ma się swój zdrowy rozsądek i można z tym robić coś dalej, bez, bardzo często, kretyńskich reguł. Chcesz oszczędzać na emeryturę, możesz, ale żaden zus nie będzie ci kradł pieniędzy. Tu już trochępolitycznie pojechałam, czego nie miałam zamiaru robić. Chodzi mi o to, że tu można więcej.
Chińczycy robią wszelakie rzeczy publicznie, co u nas jest nie do pomyślenia. Weźmy na przykład grupy tańczących staruszków czy ludzi w kwiecie wieku, gdziekolwiek znajdzie się wolny plac. Czy przechodnie gimnastykujący sie podczas spaceru na przystanek, czy sklepikarze spędzający cały dzień przed swoim sklepikiem, stoiskiem, żyjący praktycznie tam, gotując obiad w rice cookerze, myjący włosy w misce na chodniku czy moczący nogi siedząc na krześle i obserwując swój kawałek, tym razem nie podłogi, tylko ulicy.
No nie gap się!
Ludzie są mili, chociaż często gęsto się gapią. Dee mi powiedziała, że od dziecka się ich uczy, żeby się nie gapić na cudzoziemców, ale z mojego doświadczenia mogę powiedzieć, że nauka poszła w las, i tak się gapią, dzieci łapią swoje mamy za rękę krzycząc, patrz, patrz, laowei. Różnie reaguję na to, czasami sięuśmiecham, czasem gapię się też, a czasem po prostu zaczynam robić głupie miny, bo jestem w nastroju nieprzysiadalnyym i wtedy potwierdzam u bogu ducha winnego Chińczyka, że cudzoziemcy to jak marsjanie. Ale co trzeba podkreślić to to, że nikt tu wrogo nie jest do nas nastawiony. Obojętna rasa. Oni są nas ciekawi. Nikt nikogo nie będzie bił czy wyzywał. Ucz się Polsko! Tylko tyle mam do powiedzenia na ten temat.
Mili?
Pomijając fakt, że się gapią jak sroka w gnat, to ludzie są naprawdę mili. I pomocni. I szukają kontaktu z obcokrajowcami, bo każdy cudzoziemiec to jest ktoś. Oczywiście bariera językowa utrudnia kontakt, ale mimo wszystko, jeśli tylko mogą pomóc, z chęcią pomogą. Nawet bez ich wcześniejszego o tą pomoc poproszenia. Pamiętam, jak w zeszłym roku wybrałam się do m.in. Xi’an na wakacje zimowe (nawiasem mówiąc, to jest kolejne potwierdzenie mojej głupoty; zamiast zimą na południe jechać, do Tajlandii, Wietnamu, gdziekolwiek, to Marta się na północ wybrała, gdzie mróz iście polski).
W Xi’an jedną z największych atrakcji turystycznych, po Terrakotowej Armii, jest mur miejski. W Pekinie też był, ale zburzyli, bo w budowie obwodówki przeszkadzał. Mniejsza z tym. Mur jest wielki i długi i warto się na niego wspiąć, jest nawet kilka bram, problem w tym, żeby do takowej się dostać trzeba przejść przez ulicę. Nie byle jaką ulicę, tylko sześcio pasmowe monstrum (o ruchu drogowym w Chinach jeszcze będzie, to nadaje się na osobny artykuł) bez żadnego przejścia dla pieszych.
Choć jestem tu już stosunkowo długo, cały czas mam problem z przechodzeniem przez chińskie ulice, szczególnie, że z każdej strony czyha twój potencjalny morderca, czy to w samochodzie, czy w autobusie, czy na skuterze. Czaiłam się, żeby przejść powyższą ulicę jak czajka, z 15 minut i nie było ani chwili, żeby droga była na tyle pusta, żebym odważyła sięzrobić pierwszy krok. Widząc moją bezradność, mała staruszka podeszła do mnie, wzięła mnie za ramię i przeprowadziła przez ulicę. Nawet się ze mnie nie śmiała. To tylko jeden przykład z wielu.
Mieszkanie, praca
Wszystko zaczęło się od tego, że nie chciałam już mieszkać w Chile. Postanowiłam, że nie, tak dłużej się nie da, uciekam stąd. Miałam już bilet do Polski, na ślub koleżanki, a potem wykupiony miesiąc w Goethe Instytut we Fryburgu, tak że nie musiałam się martwić o dwa najbliższe miesiące. Jak dotarłam do Fryburga, nawasiem mówiąc jedno z moich ulubionych miast na świecie, wiedziałam, że trzeba się poważnie zabrać za szukanie jakiejś pracy. Wiedziałam, że z moimi kwalifikacjami w Europie będzie ciężko, więc pomyślałam: Hmm! A może Azja? I tak się zaczęło. Papiery nauczyciela języka angielskiego w Europie nic nie znaczą, jest tam za dużo naitivów czy absolwentów filologii angielskiej. W Azji takie papiery są plusem i pozwalają na szybkie znalezienie pracy.
Standardy
Co wiecęj, dla tych wybranych z kwalifikacjami, nie czeka tylko praca, ale też mieszkanie i częściowe, bo częściowe, ale wyżywienie. Ja, na przykład, dostałam trzy pokojowe mieszkanie, co na początku mnie trochę przerażało, jako że pierwszy raz w życiu mieszkam sama, a że czasami, szczególnie po obejrzeniu filmu z dreszczykiem, moja wyobraźnie, nie tyle co płata mi figle, ale staje się zbyt wybujała, to po prostu bałam się tego bycia samej w pustym mieszkaniu.
Po jakimś czasie sięprzyzwyczaiłam, oczywiście, a że miejsce, gdzie mieszkam należy do szkoły, dbają o nie i ja nie muszę się o nic martwić. Zawsze, kiedy czegoś potrzebuję, zostaję mi to dostarczone, prędzej, czy później, ale w ciągu roku doczekałam się nowej lodówki, pralki, komputera, etc. Rzecz jasna, minusy też są. Największym według mnie, w porównaniu z naszą kochaną Polską, jest to, że jest tu zimno. Najczęściej na zewnątrz jest o wiele cieplej, niż wewnątrz.
Długo myślałam, że to po prostu chiński sposób budowania – pojedyncze szyby w oknach, brak szyb na klatce schodowej, brak jakiegokolwiek systemu grzewczego (zimą trzeba używać farelek, które niestety nie są w stanie ogrzać całego pomieszczenia), no i kafle na podłodze, a kupno dywanu wcale nie jest takie proste. Niedawno zaś dowiedziałam się, że to wszystko ma sens, a właściwie miało.
Kunming, jak już wspominałam, to miasto wiecznej wiosny, co w przeszłości miało większe pokrycie w rzeczywistości. Było ono położone nad wielkim jeziorem, a przez jego centrum przepływały labirynty rzeczek i kanałów. Około trzydzieści lat temu miasto zaczęło ogromnie się rozrastać, nie tyle może powierzchniowo, co pod względem liczby ludności. Niestety nie nadążono z zapewnieniem odpowiedniego systemu kanalizacyjnego, w związku z czym owe rzeczki i kanały powoli zamieniły się w ścieki.
Koniec końców wszystko, łącznie z częścią jeziora zasypano, co odbiło sie na lokalnym klimacie i o ile jeszcze trzydzieści lat temu wszystkie mieszkania zapewniały przyjemny chłód, który pozwalał odpocząć od panującego na zewnątrz gorąca, obecnie, w porze zimowej, są nieprzyjemną lodówką, w której człowiek siedzi pod kecem, albo dwoma, przy farelce, a koniuszki palców i tak zamarzają, że aż trudno stukać w klawisze na klawiaturze.
Ruch drogowy
Jeśli ktoś narzeka na polskich kierowców, proszę odwiedzić Chiny, zresztą, żeby nie być niesprawiedliwym podobnie sytuacja na drogach wygłada w innych krajach azjatyckich; na pewno w Wietnamie, Kambodży czy Tajlandii, z tego, co udało mi się zobaczyć. Mówiąc krótko, panuje tu wolna amerykanka. Nie znasz dnia ani godziny, kiedy coś na dwóch czy czterech kołach pojawi się w niebezbiecznej od ciebie odległosci, niczym bestia zza rogu w krwawych grach komputerowych. Każdy robi tu na drogach, to co chce, w szczególności jak ma duży samochów, i tu generalna uwaga, im większy pojazd, tym więcej praw kierowca danego pojazdu myśli, że ma, właczając do tego autobusy; albo, gdy jeździ skuterem.
I tak to już jest, że skuter tańszy, to więcej ludzi może sobie na niego pozwolić. Jedyna dobra strona tego jest taka, że większość z nich jest zasilana elektrycznie, więc nie ciągną się za nimi chmury dymu i człowiek ma takie poczucie, że jednak co by nie mówić, ale Chiny z zanieczyszczeniem powietrza szybciej sobie poradzą niż Kraków. Problem ze skuterami, a właściwie ich kierowcami jest taki, że żaden teren nie jest im straszny, żaden przepis tym bardziej.
I tak, brawi ci jeźdźy podbijają nie tylko ulice, szosy czy autostrady, ale chodniki i wiadukty, walcząc z pieszymi o małe przestrzenie. Walka ta jest oczywiście nierówna i z góry skazana na przegraną po stronie pieszych, którzy ulegle poddają się tej jawnej przemocy. A mnie krew zalewa za każdym razem, jak ktoś mi bezprawnie tą przestrzeń zabiera i niejednokroć budzą się we mnie instynkty bojowniczych przodków i już noga mi drga w konwulsjach, byle by kopnąć najeźdźcę.
Do żadnych starć nie dochodzi, liczę do dziesięciu, przytrzymuję nogę, żeby nie dać się temu szaleństwu i nie dopuścić do rozlewu krwi, bo przemocą się brzydzę. Druga sprawa, jak już mówimy o skuterach, to to, że żeby go posiadzać i co więcej, prowadzić, nie potrzeba żadnego dokumentu stwierdzającego tej czynności umiejętność. Na porządku dziennym więc ogładać można miłośników adrenaliny jeżdżących pod prąd.
Ja z kolei należę do tej grupy, która z braku środków czy umiejętności, wygody czy z przekonań, wybiera bardziej ekologiczne środki transportu, czytaj: autobusy, metro, rower czy nogi. Jeździć na rowerze lubię, ale zdecydowanie wolę warunki w krajaj rozwiniętych, gdzie cyklista zawsze znajdzie swoje wydzielone miejsce na jezdni, czy jeszcze lepiej – tylko dla niego przeznaczone ścieżki. Niestety, w Chinach takich warunków nie ma i jazda na rowerze czasami przypomina turnieje średniowieczne. Wtedy to rycerze na siebie z kopiami galopowało, dziś to szaleńcy na skuterach dzierżą framugi okien, rury, drabiny i inne takie.
Transport publiczny
Co do transportu publicznego narzekać nie mogę. Jest tani, busy klimatyzowane 2 yuany, te bez klimatyzacji 1. Najlepiej nie planować podróży w godzinach szczytu, ponieważ wtedy autobus, nawet piętrowy, zamienia się w puszkę sardynek. Sieć komunikacji miejskiej pokrywa całe miasto a aplikacje (np. Chiński odpowiednik Google Maps) pokaże szczegółowe wszystkie dostępne warianty dostania się z punktu A do punktu B. Minus- język chiński. Wszystko trzeba wpisać po chińsku, ale wierzcie mi, da się to zrobić, choć, i mówię to z własnego doświadczenia, często wymaga to wcześniejszego przygotowania.
Zazwyczaj autobusy jeżdżą często, średnio raz na dziesięć minut, jednakże linie mniej popularne już nie tak często i to jest właśnie sztuką, żeby obczaić jaka trasa jest popularna a jaka nie, w przeciwnym przypadku skazuje się na 40 minutowe czy nawet godzinne czekanie na przystanku. Ktoś powie, przecież wystarczy spojrzeć na rozkład. Racja, niestety w Kunming rozkładów nie ma. Jedyne dostępne informacje to od której do której dany autobus jeździ i na jakich przystankach się zatrzymuje. Należy zatem zdobyć tę wiedzę lokalną czy to własną obserwacją, co bywa czasami bolesne, zwłaszcza dla choleryków nieznoszących czekać (ja), czy nawiązaniem kontaktu z tubylcami w miarę władającymi angielskim.
Taksówki
Są jeszcze taksówki, legalne i nielegalne. Do nielegalnych radzę nie wsiadać, no i zawsze bezpieczniej w tych miejskich. Wszystkie mają taksometr, ale jak ktoś chce biednego cudzoziemca naciągnąć, to i tak to zrobi, jadąc okrężną drogą. Tu muszę zaznaczyć, że z tego, co wiem w Kunming zdarza się to rzadko. Sama nie lubię jeżdzić taksówką, a tanie to i wygodne, albowiem mam jeszcze jakiś wewnętrzny lęk związany z wytłumaczeniem taksówkarzowi gdzie mieszkam, bo, naprawdę, to nie tylko kwestia napisania adresu na kartce. Tak to jest jak się mieszka na kampusie, jeden adres, a tysiące uliczek i bram, i jak to łopatologicznie wytłumaczyć?
Na szczęście lubię chodzić, więc kiedy już pora za późna na autobusy, a taksówki ignoruję, ruszam do mieszkania na piechotę. Nie chcę krakać, odpukuję właśnie w niemalowane, tu jest bezpiecznie. Nigdy mnie nikt nie zaczepiał, szedł za mną, zaatakował czy ukradł coś. Nocą jest tu spokojnie, po pewnej godzinie, która to może być środkiem nocy jak i wczesnym początkiem dnia, można podelektować się to ciszą na ulicy, bez skuterów, samochodów, ludzi; napawać się zapachem kwiatów i kwitnących drzew.
Drzewa w kokonach
Co wiedzie nas do kolejnego, bardzo optymistycznego oblicza Kunming. Nieważne jaka pora roku, zawsze są tu jakieś rośliny, które akurat w danym momencie budzą się do życia i tą wieczną wiosnę na swoich łodygach i gałązkach potwierdzają. Zieleń jest wszędzie; wzdłuż ulis, między pasmami ośmiopasmówek, na schodach, przed wieżowcami, na placach, itp. Parków też jest dużo i to w każdej części miasta.
Ciekawym zjawiskiem jest podłączanie kroplówek do drzew. Może i nie jest to takie dziewne, ale jak dla mnie drzewa z kroplówkami na każdym kroku to jednak komiczna sprawa. Wiedziałam, że Chińczycy używają kroplówek na każdą, nawet najmniejszą doledliwość, ale myślałam, że ogranicza się ta skłonność tylko do opieki zdrowodnej istot ludzkich, a nie flory.
Drugą przekomiczną, w moich oczach, sprawą jest zakokonowywanie gatunków ciepłolubnych na zimę. Wygląda to tak, że albo owijają foliami pnie drzew, albo przykrywają całe, nierzadko ogromne, rośliny płachtami z drelichu lub innego tworzywa sztucznego.
Pamiętam, jak kiedyś poszłam pobiegać na tak zwaną górę. I tu, gwoli wyjaśnienia, mamy taką górę na kampusie i jak się z niej schodzi, to nie dość że ma się przepiękną panoramę na góry otaczające północną część miasta, to dochodzi się do przestronnego terenu, który powoli przemienia się w wielki plac budowy. Ponoć mają tam wybudować kolejne akademiki dla studentów, w sumie nieważne, ale jeśli to prawda, to już współczuję tym studentom, bo będą mieli dwa kilometry pod górkę, żeby do szkoły dojść.
No więc idę pobiegać, rano, bo nie mam szczególnej ochoty, żeby ktoś się na mnie gapił, a jak się ranem biega to studenci albo śpią, albo na zajęciach. Rano, lekka mgła i patrzę, patrzę, oczy przecieram, bo w pierwszym momencie myślałam (dobra, wiem, że rankami to dużo czasu potrzebuj, żeby się obudzić), że do jakiegoś Hobbitowa się przeniosłam, czy że właśnie odkryłam chińskie skrzaty czy inne krasnoludy. Po chwili dotarło do mnie, że to nasi ogrodnicy wszystkie iglaki, swoją drogą nie mam pojęcia dlaczego, poprzykrywali dość ciasnawo czarnymi płachtami , co, przed wschodem słońca, sprawiało wrażenie dziwnie powyginanych, niczym w tańcu, stworzeń. Dodam tylko, że iglaki były stosunkowo młode, zatem niewysokie; wyrośniętych sosen za skrzaty bym nie wzięła.
A co to?, czyli o jedzeniu
Ostatnie już słowa o moim życiu w Chinach przeznaczam na jedzenie. Może to i nieodpowiednie miejsce i powinno być o tym wcześniej, ale taki miły akcent na zakończenie też jest dobry. Uwielbiam jedzenie w Kunming; zawsze dużo warzyw, owoców, na pikantno, ale da się zjeść bez płakania, nie tak jak w prowincji wyżej, w Siczuanie.
Jedyny mankament to taki, że zazwyczaj nie mam pojęcia, co jem. Jakoś specjalnie mi to nie przeszkadza, ale zrezygnowałam z mięsa i ryb. O ile nieznane mi zielone liście,a mają ich tu setki, korzonki, bulwy dziwne czy owoce, o czym się wie, że są owocami tylko dlatego, że leżą przy jabłkach lub innych ‘normalniejszych’ owoców; mogą być dla mnie przedmiotem wszelakich eksperymentów, prób i błędów czy to się je gotowane, czy surowe, czy się zatruję czy nie; o tyle z mięsem podejście doświadczalne do mnie nie przemawia.
Czy to kurczak czy szczur, jak to poznać, jak wszystko, łącznie z kośćmi i chrząstkami, posiekane na małe kawałeczki? Jak zjeść rybę, jak się nie wie skąd ta ryba, a tu się łowi wszędzie, nawet w zalewisku powstałym na placu budowy, gdzie w końcu fundusze się skończyły i zamiast kolejnego drapacza chmur jest sobie błotnisty stawik, z rybami nawet. Czasami zjem jakieś mięso, na stołówce nie uda się tego ominąć jako, że mamy bufet, zazwyczaj około dwudziestu potraw. I ja tak chodzę wzdłuż tego bufetu i tylko w duchu się pytam siebie, A co to? Co to może być? Biorę, próbuję.Tylko kilka razy bardzo żałowałam swojej ciekawości.
Czas leci, dylemat wciąż ten sam. Zostać tu, w Kunming, które coraz bardziej sobie udomawiam, czy jechać dalej, w nieznane?