Skamieniałe wodospady, czerwone dłonie i mezcal
Wycieczki, autobusy, colectivos
Musieliśmy się jakoś zorganizować i tak to sobie wykombinowaliśmy, że wynajmiemy kierowcę, który zawiezie nas we wszystkie miejsca, które chcemy zobaczyć na wschód od Oaxaki. Skąd nam przyszedł ten pomysł z kierowcą? Sprawdziliśmy transport publiczny i o ile trasa byłaby do zrobienia, to spędzilibyśmy więcej czasu w różnych środkach transportu niż w samych miejscach.
A jaki mieliśmy plan? Hierve de agua, jaskinie, Mitla, i po drodze jakaś pelenque, gdzie moglibyśmy zobaczyć jak się robi mezcal i oczywiście popróbować tego trunku.
A dlaczego nie wycieczka grupowa? Zastanawialiśmy się, ale po łażeniu po wszystkich możliwych agencjach turystycznych w mieście, wyszło na to, że i owszem, są wycieczki do Hierve i Mitli, ale żadna z nich nie zahacza o jaskinie, w zamian zatrzymuje się przy świętym drzewie, które, no co tu ukrywać, mieliśmy gdzieś. I przy jakiś rękodzielniczych warsztatach. Też nie nasza bajka, a poza tym wiedzieliśmy, że to nas nie ominie przy okazji innej wycieczki. Tak też, zaczęłam się rozglądać za kierowcą.
Źródło informacji
Mieszkaliśmy długo w Chinach i w sumie nie wiem, jak to wygląda w Polsce czy Europie, ale nigdy nie używaliśmy social media, aby znaleźć odpowiedzi na nurtujące każdego podróżnika w trasie pytania. Wolę blogi z konkretnymi informacjami czy nawet Wikivoyage itp. Dlatego długo nam przyszło przyzwyczajenie się do FB i Whatsappa jako jednych (nierzadko jedynych) z najlepszych źródeł informacji o tym, co się dzieje w Ameryce Łacińskiej. Trzeba prosić o dodanie do grupy, przeglądać setki często z dupy wziętych wątków, czy broń boże samemu wykazać inicjatywę i wprost zapytać. 😉 W Oaxace, jak już zostałam przyjęta do jednej z expackich grup, znalazłam mnóstwo potencjalnych kierowców i tak, kontaktując się z 20, znaleźliśmy Alvaro. Alvaro zgodził się być naszym zmotoryzowanym przewodnikiem za 35 zł za godzinę. Umówiliśmy się na 8 rano następnego dnia i tak zaczęła się nasza przygoda.
Hierve de Agua
Pierwszym punktem programu było Hierve de Agua, co po hiszpańsku znaczy Wrzątek wody w wolnym tłumaczeniu, co mogłoby się kojarzyć z gorącymi źródłami, ale nic bardziej mylnego. Hierve de Agua to po prostu formacje trawertynu, przypominające swym wyglądem wodospad. Podobne cuda trawertynu możecie kojarzyć z tureckiego Pamukkale, czy gwatemalskiego Semuc Champey.
W Hierve de Agua znajdują się dwa klify wznoszące się na wysokość 50-90 metrów nad doliną, z których wychodzą białawe formacje skalne wyglądające jak wodospady. Jak one powstały? Bardzo podobnie jak jaskiniowe stalaktyty; źródlana woda spływając z klifu, odkłada na nim nadmiar węglanu wapnia oraz innych minerałów, którymi jest przesycona. Na jednym z klifów, zwanym „cascada chica” (mały wodospad) lub amfiteatrem, znajdują się dwa duże sztuczne baseny do pływania oraz kilka małych naturalnych basenów.
Podwójne opłaty
Po drodze mieliśmy mały zgrzyt. Po pierwsze okazało się, że opłata za autostradę nie została wliczona do naszej przejażdżki, a po drugie, już przy wodospadzie, po raz kolejny zobaczyliśmy jak lokalne społeczności (San Lorenzo Albarradas oraz San Isidro Roaguia) nie mogą się dogadać, co się odbija na turystach.
Jak tylko zostało kilka kilometrów do Hierve, zatrzymali nas jacyś dziadkowie oznajmując, że musimy zapłacić za korzystanie z drogi prowadzącej do atrakcji (20 pesos/osoby). Trochę nas to zdenerwowało, bo żeby wejść do tej atrakcji oczywiście trzeba kupić bilet (50 pesos, cena biletu zależy od sezonu), a pobieranie opłat za kilka kilometrów szutrówki to już było za dużo. No ale co można było zrobić? Nic, tylko płacić.
Kto rano wstaje
Dojechaliśmy wcześnie, dzięki czemu mieliśmy to magiczne miejsce prawie dla siebie. Było kilka osób i trzy psy, ale cały czas było kameralnie. Dla mnie, szczerze mówiąc, było za zimno, żeby wskoczyć do tego naturalnego “Infinity pool”, ale inna para, która akurat tam była, zrobiła sobie sesję zdjęciową, marznąc przeokrutnie. Szkoda, że niebo było tak zachmurzone.
Jak tylko zaczęliśmy powolnym krokiem kierować się ku wyjściu z terenu parku, ciesząc oko przepięknymi widokami, zobaczyliśmy zbliżające się autokary z wycieczkami grupowymi, czyli – polecam się tu wybrać przed 9 rano.
Wspaniała organizacja
Kolejnym punktem były ruiny Zapoteków w Mitli, ale, jak to w życiu bywa, akurat przyjechaliśmy w jeden jedyny dzień tygodnia, kiedy stanowisko archeologiczne jest nieczynne. Bo kto by sprawdzał takie detale? Wróciliśmy tam ostatniego dnia naszego pobytu w Oaxace, ale o tym napiszę innym razem. Rozczarowani, ruszyliśmy dalej, do jaskiń. Alvaro nigdy tam nie był, ale szybko znalazł drogę. Jaskinie są i przy Mitli i przy Yagul. My chcieliśmy zobaczyć jedynie te przy Miltli.
Strzeżcie się! Non stop
W kompleksie jaskiń przy Mitli i Yagul znaleziono najwcześniejsze dowody uprawy kukurydzy. Między innymi z tego powodu zostały wpisane na listę UNESCO. W jaskiniach można też zobaczyć malunki na skałach z czasów prehistorycznych. Mimo międzynarodowego rozpoznania ważności tego miejsca, formalnie nie podlega ono żadnej ochronie. W praktyce wygląda to tak, że pieczę nad jaskiniami przy Mitli objęła społeczność lokalna.
Przy samym wejściu na teren parku przywitał nas jakiś młodzieniaszek z walkie talkie i bez żadnych formalności zabrał nas na zwiedzanie. Na końcu okazało się, że takie zwiedzanie kosztuje, na co zupełnie nie byliśmy przygotowani. Nie było biletów, ani kasy. Wstęp niby jest bezpłatny, tylko że nie można tam wejść bez przewodnika, więc tak do końca bezpłatny nie był.
Nie żałujemy wejścia, tylko tego, że na samym początku nie było informacji o cenie. Wstęp 50 pesos, a przewodnik 200. My zrobiliśmy małą awanturę, bo takie rzeczy trzeba mówić zanim, ktoś wejdzie, a nie na końcu wycieczki. Tym bardziej, że nie dostaje się żadnego potwierdzenia w formie biletu (dziadkowie zbierający opłatę za użytkowanie drogi nawet mieli paragony), więc się strasznie zdenerwowaliśmy i skończyło się na opłacie za wstęp. 200 plus 100 za wejściówki, to zdecydowanie za wysoka cena za jaskinie i krótki spacer.
Czerwone ręce
Widzieliśmy w sumie 5 jaskiń, ale na mnie chyba większe wrażenie zrobiła okolica, w której tej jaskinie są położone. Przewodnik dużo mówił o roślinkach, które widzieliśmy, o jaskiniach też dużo mówił, ale mieliśmy dziwne wrażenie, że niewiadomo kim jest, skąd to wie i czy to prawda. Dowiedzieliśmy się, że kolesie oprowadzający turystów to mieszkańcy okolicznych miejscowości, ponoć chroniący cały teren przed złymi ludźmi kradnącymi dzikie agawy i huliganami. Nie wiem skąd nam się to “niedowiarstwo” wzięło.
Czarna magia i ofiary z kogutów
Dzielni młodzieńcy chronią jaskinie również przed sekciarzami. Po drugiej stronie drogi głównej jest inna jaskinia, nazwana jaskinią diabła, w której sataniści składają swoje ofiary. Ponoć w tych prehistorycznych jaskiniach też to się zdarzało, dlatego mieszkańcy postanowili stać na czatach i pilnować, żeby nikt kogutów w środku nie zabijał.
Najbardziej fascynującym malunkiem są czerwone odbicia dłoni na ścianach jaskiń. Bardzo dobrze się zachowały, jakby całkiem niedawno ktoś odbił na skale ślad swej dłoni umoczonej w czerwonej farbie.
Mezcal
Po jaskiniach przyszedł czas na rozrywki ciała, czyli degustację mezcala. Po drodze z Oaxaki do Mitli jest takich miejsc mnóstwo. W ciągu ostatnich 10 czy 15 lat, produkcja mezcale stała się niezwykle popularna, w związku z czym nie ma żadnego problemu ze znalezieniem miejsca, gdzie można zobaczyć jak się robi taki mezcal. Mali producenci zapraszają turystów z otwartymi ramionami, oferując próbki kilku rodzajów trunku. Do tego sól i pomarańcze, albo robaczki, zależy gdzie się pójdzie. Miłe doświadczenie, warto jednak pamiętać, że to co masowe, robi się problemem. W przypadku mezcala chodzi tu od wytwarzania dosłownie ton odpadów, przez wylesianie po zanikanie gatunków agawy na wolności.
No to siup
Nie będzie tu żadnych polecajek, myślę, że wszystkie palenki są podobne i jak się ktoś nie zna na mezcalu (czyli my), to każda będzie dużą atrakcją. Paweł już był tak zirytowany dodatkowymi opłatami i poczuciem, że nas robią w konia na każdym kroku, że zostawił mi zwiedzanie palenki dla siebie. Nawet nie chciał żadnego mezcalu spróbować, uparciuch. Ja się bawiłam dobrze i nawet odkryłam swój ulubiony rodzaj mezcala.
Wiadomo, de gustibus…, ale mój ulubiony to Jabali, czyli robiony z dziko żyjącej odmiany agawy.
Cała wycieczka skończyła się po 7 godzinach i jeszcze trafiliśmy na dzień targowy w Reformie, dzielnicy Oaxaki. I to w samą porę, bo mnie po tych shotach już troszkę słabo było i musiałam coś zjeść.
2 thoughts on “Okolice Oaxaki”