
Miejsce, w którym moglibyśmy zostać.
Mahahual może się wydać dziwnym wyborem, dla kogoś, kto ucieka z Bacalar zniesmaczony tłumami. O dziwo, my znaleźliśmy w tym małym karaibskim miasteczku, nawiedzanym przez wycieczkowce to, czego szukaliśmy. Jak?
Przynęta
Pośrodku oceanicznych wód meksykańskich Karaibów istnieje unikalny system raf z wysepkami i lagunami – Banco Chinchorro. Druga co do wielkości rafa koralowa na świecie. Raj do nurkowania.
To mi wystarczyło, żeby chcieć tam pojechać. Ta sama rafa co w Belize, tylko wszystko w przystępnych cenach. W ciemno zdecydowaliśmy się zostać tu tydzień, żeby zrobić sobie typowy nadmorski wypoczynek, a ja do tego, żeby sobie przypomnieć nurkowanie.

Jak Mahahual stał się tym, czym jest dzisiaj?
Początki
Do końca XX w. Mahahual było małą, nikomu nieznaną wioską rybacką. Odwiedzali ją jedynie mieszkańcy okolic, by nacieszyć się pięknymi plażami czy łowić ryby. Pod koniec lat 90. rozpoczęto budowę portu Costa Maya i to zmieniło wszystko. Po pierwsze, nagle dużo Meksykanów z innych regionów tego kraju przyjechało tu do pracy.

Dzielnice
Musieli gdzieś mieszkać, i w ten oto sposób narodziła się dzielnica 55, która swoją nazwę zawdzięcza 55-mu kilometrowi drogi biegnącej z Mahahual do autostrady Cancun/Chetumal, przy którym się znajduje. Rodziny mieszkające w tej dzielnicy byli to głównie pracownicy trzeciego sektora: taksówkarze, kelnerzy, masażyści czy kucharze. Ich miejsca pracy były i są niepewne, a ich sukces zależy głównie od statków wycieczkowych.


Powstała również dzielnica Casitas, dla wyższego szczebla pracowników portowych, właścicieli infrastruktury turystycznej, nurków, a z czasem obcokrajowców, którzy wybrali sobie Mahahual na dłuższy pobyt. Jej lokalizacja jest tuż obok portu i stosunkowo blisko plaży.


Nad samym morzem leży tzw. Malecon; trzymam się nazwy hiszpańskiej, bo jej tłumaczenie na polski “molo” nie ma sensu w tym kontekście. Malecon w Mahahual to po prostu promenada. Po jednej stronie prawie dwu kilometrowej promenady mamy morze z rafą koralową oraz plażę (w dużym uproszczeniu, bo czego tam nie ma na tej plaży), a po drugiej, bary, hotele, restauracje, szkoły nurkowania, niedziałające bankomaty, które kiedyś wydawały tylko dolary, stację ADO, itp.


Wycieczkowce
Tak jak wspomniałam, budowa portu zupełnie zmieniła miasteczko. Mahahual żyje teraz dzięki dokującym w nim statkom wycieczkowym. To turyści na nich przybywający zapewniają pracę i dochody zdecydowanej większości tej społeczności. Takich jak my, czyli gringos przyjeżdżających na kilka dni do airbnb i próbujących coś zrobić na własną rękę, jest garstka i nie ma co ukrywać, nawet kropli w morzu nie czynimy w tej całej maszynie obsługi wycieczkowców. Wyobraźcie sobie, że w szczycie sezonu przypływa tu w sumie od dwóch do czterech liniowców dziennie, sześć dni w tygodniu. Poza sezonem jest to tylko od czterech do pięciu statków tygodniowo. Nam udało się trafić do Mahahual poza sezonem i było to ciekawe doświadczenie.

Dwa oblicza
Bo widzicie, jak liniowce są w porcie, na maleconie są tłumy. Trudno znaleźć miejsce w beach club-ach, restauracje pękają w szwach, nawet masażyści nie mają wolnych łóżek. Ba, w Casitas widać turystów ze statków rozbijających się po okolicy wypożyczonymi meleksami. Statek odpływa i miasteczko zasypia. Sprzedawcom pamiątek, masażystom, lokalom nie opłaca się otwierać. Tylko przyhotelowe restauracje są otwarte, jak mają jakiś gości. Tętniące życiem miasteczko staje się miasteczkiem widmem.


Port Costa Maya
Sam port Costa Maya oferuje dużo i, jakby komuś nie chciało się pofatygować kilku kilometrów, żeby zobaczyć coś więcej, może wystarczyć. Jest jak meksykański Disneyland. Gdy turyści wysiadają ze statku, czekają na nich Meksykanie przebrani za Majów, w ubraniach ze słomy i liści palmowych, bijący w bębny i skandujący pieśni. Pasażerowie rejsów mogą cieszyć się pokazem z margaritą w jednej ręce i marakasami w drugiej. Takie mieli wyobrażenie meksykańskiego wybrzeża i to im się sprzedaje. Z drugiej strony, jedynym wynagrodzeniem aktorów karaibskiego przedstawienia, w tym kelnerów, przewodników, instruktorów są napiwki lub prowizja. Są całkowicie zależni od przybycia lub nie przybycia tych pasażerów rejsu.*


Niestety, jako nie-pasażerowie takiego wycieczkowca nie zostaliśmy wpuszczeni na teren portu. Nic nie dały prośby, że tylko chcę kliknąć kilka zdjęć.
Nieszczęścia
Mahahual miało jednak wielkiego pecha. Po pierwsze w 2007 roku 80% zabudowy zostało zniszczonej podczas Huraganu Dean, a potem przyszedł Covid i władze miasta zamknęły do niego dostęp w marcu 2020. Nie tylko statki nie mogły zatrzymać się w porcie, ale również droga wjazdowa została zamknięta. Było to szczególnie tragiczne, ponieważ zdecydowana większość mieszkańców żyje z turystyki.

Zamknięcie granic Mahahual, które miało na celu zminimalizowanie przenoszenia wirusa, ostatecznie miało tragiczniejsze skutki. Otóż, sektor turystyczny nie był jedynym, który stracił na lockdownie. Do miasteczka trafiały drogą morską również narkotyki, i w momencie kiedy nie można było ich dalej dystrybuować, kartelom pomieszało to szyki. Niestety burmistrz miasteczka zapłacił za tą decyzję życiem.*

Nasze wrażenia
Jak już wspominałam, ten tydzień w Mahahual czuliśmy się jak byśmy obserwowali dziwne zjawisko nie do końca je rozumiejąc. Raz super turystyczny, na drugi dzień opustoszały. Z jednej strony wypasione boutique hotele na plaży, z drugiej niedokończone inwestycje, pustostany, hotele jak z “Lśnienia” Kinga. O tym napiszę następnym razem. Z nurkowania nic nie wyszło. Jak były dobre warunki, to kończyłam kurs przypominający, a jak już sobie wszystko przypomniałam, to się pogoda zepsuła i łódki nie wypływały. Tego żałuję i gdyby była taka możliwość, chciałabym z tego powodu tutaj wrócić.

Malecon

Sam Malecon podobał nam się najmniej. Plaża piękna, woda cudowna, ale co z tego, jak wszystko podzielone na sektory dla hoteli czy klubów. Nie można spokojnie się przejść wzdłuż plaży brodząc w przeźroczystej wodzie, bo nie tylko plaża jest podzielona, ale pokawałkowali sobie też morze i trzeba omijać płotki czy inne przeszkody. Jest oczywiście kilka bezpłatnych miejsc, gdzie nie trzeba płacić za to, żeby móc popływać, ale ogólnie, nawet z estetycznego punktu widzenia, wygląda to okropnie.

Podobało nam się za to łażenie po “dzielniach”, odkrywanie swoich ulubionych miejsc, nowych ścieżek. W Casitas jedliśmy najlepszą pizzę podczas naszej całej wyprawy (od Meksyku po Kolumbię jak na razie) i to za normalne pieniądze. Tacos u Wujka George’a, znowu najlepsze jakie jedliśmy. Nawet Paweł się zajadał, a nie znosi kukurydzianych tortilli z całego serca. Podobało nam się to, że w Casitas można było mieszkać z dala od szaleństwa wycieczkowców, mieć pod nosem wszystko to, co nam było potrzebne. A nad morze też nie mieliśmy daleko. Tak czy siak, rozkminiając już nie raz, czy byliśmy w jakimś miejscu, w którym, jak byśmy mieli jakąkolwiek pracę zdalną, chcielibyśmy zostać? to tak, póki co, tylko Mahahual.

* Więcej o trudnej najnowszej historii Mahahual w tym artykule.

Jestem. Po od.wrazeniem.macie.szczescie.ale.tesknie.za.
Dziękujemy! My również tęsknimy!
urocze i dziwne miejsce zarazem na zawsze pozostanie w naszej pamięci. Historia tego zakątka Meksyku przez Ciebie pięknie opisana, warta również opowiadania:)
Zadziwiające, jak trudno było doszukać się jakiś konkretnych informacji o tym miasteczku. Trzeba będzie tam wrócić.