W Marakeszu
Z Nottingham do Marakeszu
Pod koniec listopada 2013 roku polecieliśmy, R (mój były partner) i ja, z UK do Marakeszu. Jeszcze wtedy mieszkałam w Nottingham i plan był prosty, uciec z depresyjnie puchowatej Anglii tam, gdzie jeszcze o tej porze roku jest ciepło. Wyjazd nie był długi, tydzień czy osiem dni. Jak tylko wylądowaliśmy, R gorączkowo zaczął fotografować lotnisko, jako architekta interesowały go wszelkie budynki. A po wyjściu z lotniska, rzucili się na nas taksówkarze, którzy jak to w większości krajów bywa, niczym piranie chcą obskubać każdego nowo przyjeżdżającego z jak najtłuściejszej porcji mięsa. R za punkt honoru obrał sobie nie danie się. No cóż, powiedziałabym, że nie dało się nie dać, ale koniec końców utargował lepszą stawkę.
W labiryncie
W Marakeszu, bo to była nasza baza, nocowaliśmy w Riadzie Barroko, który muszę z pewną radością i nostalgią stwierdzić, że istnieje do dziś, co prawda minęło tylko 9 lat, niby nie dużo, ale wiadomo, jakie spustoszenie zrobił covid. Riad w sercu miasta. Niczym skarbu, jego odnalezienie chronione było dziesiątkami labiryntów, brakiem oświetlenia, wąskimi przejściami wyglądającymi dokładnie tak samo. Wspaniałe lekcje R jak się nie gubić w obcych miejscach, ‘Look for landmarks’, mogły się tu schować. Z trudem, ale się udało. Dotarliśmy.
A co to jest w ogóle riad? Otóż riad (Arabic: رياض) to typowy dla architektury marokańskiej i andaluzyjskiej ogród wewnętrzny czy dziedziniec. Jego pochodzenie jest ogólnie przypisywane ogrodom perskim, które rozprzestrzeniły się w okresie islamu. Termin ten jest obecnie często używany w Maroku w odniesieniu do zakwaterowania w stylu hotelu lub pensjonatu ze wspólnymi pomieszczeniami wspólnymi i prywatnymi pokojami, często w odrestaurowanej tradycyjnej rezydencji.
Nasz pokój był na drugim piętrze ze śmiesznymi a la domkami krasnoludków, osobnym na toaletę, osobnym na prysznic. W pokoju też była duża szafa i jedne drzwiczki były zamknięte. Ciekawska z natury, postanowiłam je otworzyć, i po kilku przekręceniach wsuwką otworzył się przed nami zakazany świat alkoholi świata. Domyślam się, że były to pozostałości po poprzednich lokatorach pensjonatu. Nie tknęliśmy tego, i były to jedne z nielicznych moich wypadów podczas których nie tknęłam alkoholu.
Zwiedzanie
Nie można pojechać do Maroka nie wchodząc do suk i nie próbując z nich wyjść. Nam to zajęło trzy godziny, nawet GPS w głowie R przestał tam działać, a ja się nabawiłam klaustrofobii. Cudowne miejsce, ale uczucie niewiadomej gdzie się jest i jak stamtąd wyjść, paraliżowało mnie na tyle, że dość szybko przyjemność związana z poznawaniem innej kultury zmieniła się w panikę. Lokali oferując pomoc tak naprawdę mieli na celu zaciągnięcie naiwnych turystów do sklepu ich ciotki, kuzyna czy innego wujka, więc wizja wyjścia oddalała się jeszcze bardziej.
Muzeum i szkoła
Na szczęście ze starego marketu wychodzi się na plac Jemaa el-Fna i z tego to punktu łatwo już się przemieszczać.
Z jednej strony naszego riadu mieliśmy muzeum, a z drugiej Islamską Szkołę Ben Youssef.
Co jeszcze pamiętam?
Pamiętam, że R miał masę problemów z robieniem zdjęć, bo za zdjęcia każdy chciał zapłaty. Raz, kiedy fotografował na Jemaa el-Fna, woźnica dorożki, zauważył, że to on jest głównym bohaterem zdjęć i powiedział, że chce za to pieniądze. R w dość grzeczny sposób wyjaśnił mu, że nie chciał go w kadrze (nieprawda) i że nic mu nie da. Rozeźlony dorożkarz wziąwszy lejce w swe ręce, pognał konia na R. Ten ledwo, co odskoczył w bok. Ma nawet zdjęcie konia z pianą w ustach pędzącego na niego.
Pamiętam też najlepszą herbatę miętową na świecie. Jak to mówili Marokańczycy, whisky Maroka.
A poza tym, już po pierwszym dniu, doprowadzała nas do szału permanentna konieczność negocjowania cen i świadomość, że kupując cokolwiek płacisz 200% więcej. Wymyśliłam więc, że musimy znaleźć supermarket, gdzie ceny będą napisane i nikt nie będzie mógł nam wciskać kitu. I tak było. Wystarczyło się przejść do nowszej części miasta, która nota bene wygląda zupełnie inaczej niż stare miasto, i już.
My poszliśmy w stronę Gueliz, serca nowoczesnego Marakeszu, pamiętającego czy francuskie, z ekskluzywnymi restauracjami, sklepami z alkoholem, butikami, itp. Nie moja bajka, ale supermarket był w porządku. Przy okazji jest też tam ogród botaniczny i kościół Świętych Męczenników zdobiony łukami w stylu mauretańskim.
I co dalej?
Marakeszu był naszą bazą wypadową i po dwóch dniach zdecydowaliśmy pozwiedzać okolice. Pierwotnie mieliśmy jechać na pustynię, ta wycieczka jednak nie doszła do skutku. Gdzie pojechaliśmy, w następnym poście.
P.S. Zdjęcia stare, więc się pomieszały. Najprawdopodobniej autorem jest R.