Jeden dzień w Alta Verapaz
Dlaczego nie od razu do Flores?
Wiedzieliśmy, że z Xeli chcemy jechać do Flores. Jak sobie spojrzycie na mapę, to tylko 540 kilometrów, ale z jakiś powodów GoogleMaps pokazują 14 godzin samochodem. Wiadomo, kręte drogi przez góry, kiepska nawierzchnia i inne takie. Bezpośredni transport publiczny? Pomarzyć można. Zostawało nam podzielić to kilka krótszych odcinków. I tak wpadliśmy na pomysł zatrzymania się w Lanquin, żeby zobaczyć kaskady na rzece w Semuc Champey.
Bezpośrednio, szybciej i najdrożej
Pomysł dobry, ale o ile mogłoby się wydawać, że pokonanie 300 km będzie łatwiejsze, to niekoniecznie w Gwatemali. Cały czas nie mieliśmy wielu opcji. Transfer organizowany przez lokalne biura podróży, tzw. shuttle, kosztowałby nas co najmniej 450 quetzali (284 złote; sami przyznacie, że to sporo, za niecałe 300 kilometrów). I wszyscy naokoło twierdzili, że inaczej się nie da.
Inspiracja
Akurat do naszego hostelu zawitała przesympatyczna para, Brazylijka i Włoch, którzy stwierdzili, że proponowana przez biura kwota jest nie do zaakceptowania i postanowili całą trasę przejechać chicken busami. Cała trasa wyglądała tak jak na mapie powyżej: Quetzaltenango – Santa Cruz del Quiche – Uspantán – Cobán – Lanquin. Jak wyjechali o 7 rano, do Lanquin dotarli 12 godzin później.
Niepotrzebny przystanek
Oczywiście my zdecydowaliśmy, że zrobimy to samo, ale, żeby nie męczyć się tak za bardzo, spędzając cały dzień w różnego rodzaju środkach transportu, zrobimy sobie przerwę w Coban i do Lanquin pojedziemy następnego dnia. I powiem wam, nie róbcie tego. Nie warto. Choć podróż jest męcząca, to niewątpliwym plusem jest to, że jak już się dojedzie do jednego miejsca, chwilę po opuszczeniu pojazdu, znajdzie się ktoś, kto zaprowadzi was do kolejnego, jadącego tam, gdzie chcecie.
Biorąc pod uwagę, że ‘dworce’ zazwyczaj są daleko od centrum miasta, zupełnie nie opłaca się robić przerwy w Coban. Miejsce, gdzie zatrzymują się colectivos w Coban jest jakieś 10 km od centrum. My musieliśmy szukać kolejnego autobusu, którym byśmy mogli podjechać jak najbliżej się dało do naszego hotelu. W tym przypadku znaczyło to kilometr (kilometr to nie jest dużo, ale z bagażem w upalny dzień…), a na drugi dzień, znaleźć przystanek, z którego mogliśmy wsiąść do busa jadącego do Lanquin. Nie było to warte trudu, bo…
Coban nie jest zbyt ciekawym miastem.
Szczegóły
Ale po kolei. Chicken bus z Xeli do Quiche odjeżdża z terminalu Minerwa. Trzeba być tam około 7 rano, więc najlepiej pojechać taksówką albo uberem (20 zł). Sam chicken bus kosztował 50 Q (31 zł). A wiecie jak to jest z tymi pojazdami? Odjeżdżają dopiero wtedy, jak im się zbierze odpowiednio duża liczba pasażerów. Czekaliśmy ponad pół godziny zanim kierowca stwierdził, ze mu się opłaca jechać.
Od Quiche już nie doświadczyliśmy chicken busów. Zamiast nich pojawiły się colectivos, czyli mniejsze lub większe vany. Pierwszy, z Quiche do Uspatan, był mniejszy i też kosztował 50 Q. Nie było tak źle. Za to z Uspatan do Coban, kursuje taki minibus i naganiacz starał się w nim upchać jak najwięcej ludzi. My już wsiadaliśmy jak był prawie pełny. Mi dostało się siedzenie na samym końcu. Rząd na 4 osoby, a oprócz dwóch panów i mnie, była też mama z dwójką dzieci, które były chore i od czasu do czasu wymiotowały w nogach mamy. Paweł za to miał miejscówkę przede mną, na rozkładanym siedzeniu.
Czasami trzeba powiedzieć nie
W pewnym momencie, na kolejnym przystanku, bo pomocnik kierowcy nieprzerwanie ładował do pojazdu nowych pasażerów, kazano Pawłowi usiąść koło mnie. Hahah, w rzędzie przewidzianym na 4 osoby, chcieli zmieścić 7. Gwatemalczycy nic nie powiedzieli, tylko posłusznie zaczęli się składać w naleśniki. My jednak zrobiliśmy awanturę i powiedzieliśmy, że nie ma wuja we wsi, i tyle. Młodzieniaszek dał nam spokój, a moi sąsiedzi z rzędu podziękowali. Koszt wrażeń – 40 Q (25 zł).
Czy turyści powinni płacić więcej?
W Gwatemali nie przestawało nas dziwić to , że ludzie często nie protestują w takich sytuacjach. Albo nie wiedzą, co nam odpowiedzieć, jak się pytamy ile kosztuje bilet. Jakby już wiedzieli, że naganiacz ma plan, żebyśmy zapłacili więcej i nie na rękę mu fakt, że wiemy, jaka jest normalna cena. I tu od razu dodam, że nie zgadzam się z polityką ‘turyści za wszystko muszą płacić więcej’. Niby z jakiej racji? A co wy o tym sądzicie?
Póki co zapłaciliśmy jakieś 170 Q, łącznie z taksówką. Autobus do centrum wyniósł nas 2 Q więcej.
Ensalada to nie empanada
Jak doszliśmy do hotelu, byliśmy padnięci. Zanim zaczęliśmy tą autobusową odyseję, byliśmy pewni, że na każdym dworcu będziemy mieć czas na fajkę, kawę, czy coś do jedzenia. Guzik. Tylko przechodziliśmy z jednego wozu do drugiego. Ja ekstremalnie głodna już zamieniłam się w potwora, więc, żeby nie dopuścić do jakiejś tragedii, trzeba było znaleźć pierwszą lepszą jadłodajnie. No i jak zazwyczaj w takich sytuacjach bywa, trafiliśmy źle.
Podenerwowany Paweł pomylił sobie enchilladę, empanadę z ensaladą i jak dostał tą sałatkę, hehe, czytaj: liść sałaty, plaster pomidora i ogórka z ćwiartką limonki, to myślałam, że wybuchnie. Na szczęście jakiś sklepik był obok i dokupił sobie nachosy, które nieco poprawiły smak sałatki. Zmęczeni byliśmy i tyle.
Trzeba było
Krótki spacer po centrum tylko utwierdził nas w przekonaniu, że jednak trzeba było od razu jechać do Lanquin. Mądry Polak po szkodzie. Poszliśmy więc do naszego pokoiku na dachu rozgrzanego jak szklarnia w lecie, i nie zważając na komary gryzące nas w kostki, zasnęliśmy.
Coban
Czytając historię miasta, można by oczekiwać wielu ciekawych smaczków podczas jego zwiedzania. Prawdopodobnie, z większą zawziętością i mniejszym zniechęceniem, znaleźlibyśmy tutaj nie jedno interesujące miejsce. Chyba za szybko się poddaliśmy.
Coban, stolica departamentu Alta Verapaz, swój rozwój zawdzięcza osadnikom niemieckim, którzy w XIX wieku zaczęli tu przyjeżdżać, żeby hodować kawę. W latach 30 XX wieku, było ich tu około 2000. Niemcy zbudowali też tutaj trakcję kolejową, łączącą Coban z jeziorem Izabal, która działała do 1963 roku. W czasie drugiej wojny wszystkich wyrzucono z kraju, mówi się, że rząd lokalny wykorzystał wojnę do przejęcia ich majątków. Dzisiaj, na pierwszy rzut oka, nie widać żadnych śladów ich, prawie stuletniej, obecności w Coban.
To, co my zobaczyliśmy, to zaniedbany park centralny. Park, jak to w wielu miejscach Ameryki Środkowej, znaczy coś innego niż park w Polsce. Więcej jest betonu niż zieleni i zazwyczaj nie wygląda zachęcająco, żeby usiąść i chwilę odpocząć, czy w spokoju obserwować życie miasta.
Nie sama maszyna kawę czyni
Drugi dzień rozpoczął się kolejnym rozczarowaniem męża. Zobaczył on, że w hotelu była maszyna do kawy i sobie ją zamówił na śniadanie. Ja wzięłam normalną z przelewajki (ekspresu), bo mi wystarczy byle jaka kawa, tylko żeby jej było tak z 250 mililitrów. Mąż musi mieć prawdziwe espresso i to najlepiej podwójne. Niestety, okazało się, że ta maszyna to tam tylko dla ozdoby stoi i nie za bardzo potrafią z niej korzystać. Kucharka próbowała trzy razy i nie wyszło jej. Naprawdę, próbowałam, nie smakowało to i nie wyglądało jak kawa, tylko woda o smaku kawy. Sytuacja zaczynała być nerwowa, wiadomo, jak tu się obudzić i normalnie funkcjonować bez porządnej dawki kofeiny?
Park Narodowy Las Victorias
Pomijając znalezienie dobrej kawy, tego przedpołudnia czekała nas inna misja. Park Narodowy Las Victorias. Teren o powierzchni 82 hektarów, należący wcześniej do belgijskiego plantatora kawy, został zmieniony w park narodowy w 1980 roku. Od naszego hotelu do parku mieliśmy niecałe 2 kilometry! Hurra!
Objęty ochroną park pozwala, będąc cały czas w mieście, podziwiać tropikalny las deszczowy. Są tutaj ścieżki, ale powiem Wam, że nierozsądnie nie zrobiliśmy żadnego zdjęcia mapie i po pewnym czasie zdaliśmy sobie sprawę, że trochę się zgubiliśmy. MapsMe trochę pomógł, ale zajęło nam prawie dwie godziny, żeby dojść do wyjścia. Najbliżej wejścia znajduje się mały staw, gdzie żyje krokodyl. Nie udało nam się go zobaczyć, ale to może lepiej. Wstęp – 25Q dla obcokrajowców; od 9 rano do 15.
Klimat w Coban różni się zupełnie od tego w Xeli. I o ile w mieście jest po prostu gorąco, w lesie dochodzi do tego wilgotność. Przy dużej wilgotności i wysokiej temperaturze nie obyło się bez bzyczących bestii, czyli komarów i innych takich. Oczywiście, przed wyjściem zapomnieliśmy się spryskać odpowiednim preparatem, i jedynym wyjściem jaki miałam, była wędrówka w kurtce przeciwdeszczowej.
Piłka nożna i lokalna duma
Haha, trochę to piszę z przekąsem, ale jak właściciel hotelu, w którym nocowaliśmy, usłyszał, że przed wyjazdem jeszcze idziemy do Parku Narodowego Las Victorias, to z wielkim entuzjazmem zaczął nam tłumaczyć, że musimy KONIECZNIE zobaczyć też przylegający do parku stadion, bo on jest NIESAMOWITY. Szybko skonsultowałam się z wikipedią i nawet na polskiej stronce było napisane, że lokalny stadion Estadio Verapaz uznaje się za jeden z najbardziej nietypowych stadionów w Ameryce. Nie dodano tylko w jakiej Ameryce. Ameryce Środkowej, Łacińskiej, czy co. Cyniczna jak zawsze, ja bym tą Amerykę zmniejszyła do prowincji Alta Verapaz. Istnieje również prawdopodobieństwo, że jakimś cudem trafiliśmy na jakiś inny stadion, ale jest ono bardzo małe. Nietypowość stadionu ma polegać na tym, że znajduje się na wzniesieniu, wśród innych pagórków i że jeszcze na dodatek jest las z dwóch stron.
Biegiem na autobus
Nie mieliśmy za dużo czasu na park i zgubienie się pomogło nam w przejściu prawie wszystkich ścieżek, oczywiście, bez wcześniejszego zamiaru. Biegiem wracaliśmy po swoje rzeczy do hotelu i około 4 udało nam się znaleźć przystanek busa do Lanquin. Będę uaktualniać MapsMe, ale jakby co, to bus się zatrzymuje na głównej drodze przy kościele del Nazareno Central (2da Calle z 4a Avenida).