Ekscytujący. Autentyczny. Wyjątkowy.
Pueblo Magico
Valladolid to zdecydowanie jedno z naj naj naj miejsc w Meksyku, które odwiedziliśmy. Malownicze uliczki, kolonialna architektura, cenoty, ruiny miast Majów, cud świata niedaleko, lokalna atmosfera. Jak tu się nie zachwycać? Aż dziwne, że mimo wszystkich swoich atrakcji oraz wspaniałego klimatu, zdecydowana większość turystów jedynie przez nie przejeżdża w ramach wycieczki do Chichen Itzy. Szczerze mówiąc, mam nadzieję, że Valladolid zachowa ten balans miejsca, które oferuje wiele, nie będąc przy tym zalanym turystami. Oby.
A wydawałoby się, że to tak blisko.
Po niezwykle ciekawym pobycie w Mahahual, chcieliśmy pojechać do Valladolid. Wydawałoby się, że będzie to proste (w końcu to niecałe 300 km), okazało się jednak, że bezpośredni autokar nie jeździ i jedyną opcją było jechanie do Limones (pierwsze miasteczko od Mahahual na drodze głównej Chetumal/Cancun). Tam czekaliśmy prawie dwie godziny na autokar do Tulum, co było raczej nudne, ponieważ nic tam nie ma i zmuszeni byliśmy siedzieć na raczej nieprzyjemnym przystanku w towarzystwie bezpańskich psów. W Tulum mieliśmy kolejny dwugodzinny postój, podczas którego stwierdziliśmy, że dobrze robimy odpuszczając sobie to miasteczko. W końcu, po ponad siedmiu godzinach dojechaliśmy do Valladolid.
Nie muszę dodawać, że byliśmy zmęczeni. Ja do tego głodna. A czekał nas jeszcze ponad dwukilometrowy spacer do mieszkania naszego hosta z Couchsurfingu. Zaczął padać deszcz i żeby odczekać usiedliśmy w pierwszej otwartej knajpie na coś do jedzenia i piwko. Mimo wszystko, pierwsze wrażenie było pozytywne. Valladolid nam się spodobało od pierwszego wejrzenia.
Przed historiami pełnymi grozy – film
Couchsurfing
Korzystanie z Couchsurfingu ma, między innymi, tą wielką zaletę, że można poeksplorować nieturystyczne części miast. Tak było i tym razem. Nasz gospodarz mieszkał ponad dwa kilometry na północny-wschód od centrum miasta w dzielnicy Fernando Novelo. Sama okolica była spoko, niestety, jak zobaczyliśmy, gdzie będziemy mieszkać, to się przestraszyliśmy. Nie zrozumcie mnie źle. Daleko nam do francuskich piesków, nie potrzeba nam dużo i niestraszne nam spartańskie warunki. Właściwie chodzi tylko o jedno. Czystość. Może być pół czystość nawet, byle nie było całkowitego brudu. No i tak wylądowaliśmy u przesympatycznego, towarzyskiego gospodarza. Z psami, kotem, kurczakami i wszechobecnym brudem. Było ciężko. Ja to czasami się cieszę, że jak zdejmę okulary, to nic nie widzę. Łatwiej mi było. Pawko to czekał na następny dzień, żeby wyjść, znaleźć knajpę i wreszcie pójść do toalety. Mieliśmy tam zostać trzy dni, ale po pierwszej nocy, przeprosiliśmy, nakłamaliśmy i przeprowadziliśmy się do AirBnB.
Dylematy moralne
I tu mała dygresja. Nie wiem, czy też tak macie, ale ja nie umiem czasami powiedzieć wprost, co myślę, żeby komuś nie sprawić przykrości. I tak, nie powiedzieliśmy naszemu gospodarzowi, że nie jesteśmy w stanie zostać u niego dłużej, bo boimy się czegokolwiek dotknąć z powodu brudu obrastającego wszystko; tylko powiedzieliśmy, że plany się nam zmieniły. Pisząc recenzję na Couchsurfingu też nic nie napisałam o tym, dlaczego skróciliśmy wizytę. Skupiłam się, podobnie jak setka innych podróżników, na zaletach charakteru gospodarza. Wstyd mi, ale cóż, miętka jestem.
Spacer po mieście
Jak już zmieniliśmy lokum, mogliśmy ze spokojem cieszyć się Valladolid. A jest tu czym się cieszyć. Samo miasteczko w 2012 roku miasto zostało wpisane na listę Magicznych Miast Meksyku, jako drugie, po Izamal, które otrzymało to wyróżnienie w stanie Jukatan.
Na zwiedzanie miasteczka spokojnie można poświęcić cały dzień, jak nie dłużej. Schodząc z Fernando Novelo do Candelarii, najpierw zajrzeliśmy na Mercado Municipal i pochodziliśmy po okolicach. Polecam, trochę autentycznego miasta bez turystów zawsze jest dobre. Im bliżej centrum, tym więcej przyjezdnych. Po drodze mija się Cenotę Zaci, która niestety była zamknięta.
Parque Principal jest naprawdę przyjemny, miła odmiana po placach centralnych w Gwatemali. Przy parku znajduje się kościół San Servacio, do którego chcieliśmy wejść, ale nam się to nie udało. Jak tylko byliśmy w centrum, kościół nie był otwarty. Weszliśmy za to na teren wokół kościoła, tak żeby chociaż od zewnątrz go pooglądać i prawie nas tam zamknięto. Pilnujący nie zauważyli nas i wychodząc na przerwę obiadową zamknęli wszystkie bramki. Nasze krzyki na szczęście pomogły.
Calzada de Los Frailes
Dwa bloki na zachód od Parque Principal zaczyna się jedna z najbardziej znanych i malowniczych ulic w Valladolid. Droga prowadząca do klasztoru Św. Bernardyna oraz kolorowego napisu “Valladolid”, Calzada de Los Frailes słynie z brukowanych uliczek i kolonialnych budynków.
Zbudowana w XVI wieku ulica połączyła Valladolid z indiańskim miastem Sisal (obecnie jedną z najpopularniejszych dzielnic w okolicy). Podczas podboju Hiszpanie mieszkali w centrum miasta i zbudowali tą drogę, aby ułatwić dostęp do klasztoru San Bernardino de Siena, który funkcjonował jako ośrodek nawrócenia na chrześcijaństwo okolicznej społeczności Majów.
Na 500 metrowej Drodze Mnichów (to właśnie znaczy Calzada de Los Frailes) znajdziecie mnóstwo kafejek, restauracji, sklepików z pamiątkami czy butików. Oprócz tego ponoć, piszę ponoć, bo nie widzieliśmy tego na własne oczy, w piątki i soboty o 8 wieczorem wychodzą z klasztoru aktorzy przebrani za mnichów i idą ze świecami wzdłuż tej drogi.
Klasztor Św. Bernardyna z Sienny
I tym sposobem dotarliśmy do klasztoru. Cały teren oddany zakonowi franciszkanów obejmuje zbudowane w połowie XVI wieku: kościół, kaplicę, dawny klasztor, przedsionek i sad. Architektura klasztoru trochę przypomina średniowieczne twierdze, ponieważ niektóre jego mury mają grubość przekraczającą trzy metry.
Historia klasztoru jako takiego kończy się 12 lutego 1755 r., kiedy to za wskazaniami biskupa przystąpiono do jego sekularyzacji. Od tego momentu klasztor popadał w ruinę i pozostał opuszczony na długi czas aż do jego odbudowy i próby ratowania w latach 70.
Co ciekawe wybudowano go na cenocie Sis-Há, którą mnisi używali do czerpania wody. Z tej cenoty wydobyto wiele artefaktów z czasów przedhiszpańskich oraz kolonialnych. Można je zobaczyć w małym muzeum na parterze tuż przy kasie biletowej. Wstęp do kompleksu klasztornego oraz muzeum kosztuje 40 pesos. Można zwiedzać wszystko oprócz kaplicy, co szczerze mówiąc nas zdziwiło, ponieważ wewnątrz kaplicy zachował się oryginalny, wyrzeźbiony w drewni barokowy ołtarz z motywami arabeskowymi, a także wizerunek Matki Boskiej Bolesnej i figurka św. Teresy od Jezusa. Jeśli ktoś bardzo chce, jedyną możliwością ich zobaczenia jest uczestniczenie we mszy. Nam aż tak bardzo nie zależało.
VideoMapping
Zacznijmy od tego, co to w ogóle znaczy VideoMapping? Otóż jest to technika projekcji wideo na różnego rodzaju obiektach.
Codziennie (oprócz poniedziałków) o 9 wieczorem na fasadzie klasztoru odbywa się taki właśnie fantastyczny pokaz multimedialny opowiadający historię Valladolid. Dla samego przedstawienia warto w tym mieście zostać dłużej. Już przed 21 zaczynają zbierać się ludzie. Ci, którzy przyjdą odpowiednio wcześnie, mają przywilej wybrania sobie miejsca na murku. Im później się przyjdzie, tym mniej “dobrych” miejsc zostanie. Nam przyszło siedzieć na trawie prawie na samym lewym końcu. Ale, nie było tak źle. Wspaniałe obrazy, oprawa muzyczna oraz ciekawa narracja. Wideo zdecydowanie nie oddaje magii przedstawienia.
Nie można było wymyśleć lepszego sposobu przekazania wiedzy na temat historii regionu i miasta. Opowieść zaczyna się jeszcze przed przybyciem Hiszpan, potem skupia się na założeniu miasta oraz klasztoru. Następnie równolegle pokazuje dzieje konwentu, miasta i Meksyku. Przez industrializację, pierwsze fabryki, wojnę kastową, ruch rewolucyjny w Valladolid, walki o niepodległość, po czasy dzisiejsze.
Po przedstawieniu, na widzów czekała niespodzianka. Na pobliskim placyku grupa mężczyzn przebranych za Majów zaczęła swój występ. Bębny, płonące pochodnie, taniec, śpiew. Trochę “cheese-y”, ale wszyscy stanęliśmy dookoła artystów i zgodnie zaczęliśmy ich nagrywać. Tego właśnie chcą turyści.
Cenoty
Minusem pobytu we wrześniu jest to, że cenoty publiczne, czyli w centrum miasta (Cenowe Zaci) i dwie najbliższe na obrzeżach miasta (Dzitnup i Xkeken) były zamknięte na czas konserwacji. Szkoda, ale wokół Valladolid jest około 20 cenot, więc nie ma tego złego.
Nie mieliśmy cenotowej gorączki, więc wybraliśmy się tylko do Cenoty Saamal. Niesamowite wyczucie czasu. Jak przyjechaliśmy tam rano, nie było nikogo poza nami. Jak już wychodziliśmy, właśnie przyjechał autokar z grupą turystów. 150 pesos – wejście, kamizelka ratunkowa, szafka w szatni. Mieliśmy szczęście. Wiem, że gdybyśmy musieli dzielić to miejsce z nimi, nie podobałoby się nam tak bardzo. Cenoty są wspaniałe, ale we wrześniu nie było jakiś szczególnych upałów, a woda raczej należy do orzeźwiających. Saamal jest cenotą otwartą, więc jak słońce wychodziło spoza chmur, było przyjemniej. Przy zachmurzonym niebie, nie wiem, czy bym tam wytrzymała dłużej niż 5 minut. Ale to ja, która nie lubi zimnej wody.
Kanapki
Valladolid pozostanie też w naszych sercach z innego powodu. To właśnie tu, zupełnie przez przypadek, odkryliśmy nasz prywatny kulinarny raj. Tortas. Jeden z najtańszych przysmaków street food w Meksyku, ich kanapki na ciepło po prostu wymiatają. Nie jest to co prawda przysmak dla wegetarian, ale dla mięsożerców… Uff, nie tam żadne tacos czy tortille. Zazwyczaj jest do wyboru szereg mięs, z którymi można sobie taką tortas wybrać. Mięsiwa są przyrządzone tak, że patrząc na nie już człowiekowi ślinka leci. Do tego guacamole, salsą z pomidorów i ostre sosy. Mniam. Takie portas kosztowały nas we wszystkich miejscach w Meksyku, w których byliśmy, od 20 do 50 pesos (od 4,70 do 11,80 złotego).
3 thoughts on “Valladolid”