Kiedy pada deszcz, deszcz, deszcz
Możecie sobie wyobrazić, ile mieliśmy planów związanych z tym miastem. Tymczasem z czym mi się kojarzy (i będzie pewnie kojarzyć do końca życia) Merida?
Merida kojarzy mi się z jednym – wodą. Wodą z nieba, która godzinami nie spływa ulicami, tylko tworzy rzeki i znacznie uprzykrza życie ludziom. Wodą po kostki, po łydki, wodą zdzierającą obuwie z nóg, wodą skutecznie przedzierającą się przez wszystkie niby wodoodporne powierzchnie.
Ten post będzie o tym, co tam przeżyliśmy w tej cudownej Meridzie, a niekoniecznie o tym, co można by zobaczyć. Zacznijmy od przyjazdu.
Plusem dużego miasta jest…
Z Valladolid do Meridy to tylko 160 km, czyli dojechaliśmy po 3 godzinach. Po wyjściu z vana na Calle 52, jednej z wąskich, zatłoczonych ulic centrum, poczuliśmy na własnej skórze, że Valladolid to już nie jest. Trzeba było użyć trochę łokci, żeby przebić się przez tłumy, sprawdzając przy okazji mapę, no bo nie ma niczego łatwiejszego niż zgubienie się w obcym mieście. Jak tylko udało nam się przejść przez dziesiątki osób czekających na autobusy zobaczyliśmy jakąś małą knajpkę i zatrzymaliśmy się na przepyszne meksykańskie tortas, tym razem były ze schabowym. Pycha. 6zł nas kosztowała jedna.
Gdzie ta architektura kolonialna
Z trochę lepszymi humorami ruszyliśmy w drogę, w końcu do hostelu La Ermita mieliśmy jeszcze dwa kilometry. I to, co mijaliśmy po drodze nie podobało mi się ani ani. Wiadomo, pierwszy spacer przez miasto, najkrótsza droga do hostelu, to nie będziemy nadrabiać drogi, żeby jakieś zabytki zobaczyć. Nie, ale myślałam, że większość uliczek w centrum historycznym będzie przyjemniejsza. Mieliśmy nadzieję jeszcze na jakąś kawę po drodze, a tu tylko małe tiendy, sklepy z butami i inne takie.
Przerwa na kawę
Gorąc dokuczał, szło się długo. Zrobiliśmy sobie krótki postój przy Parque de San Juan. Patrząc na kolonialny żółty kościółek w te pędy przejrzałam mapę okolic, żeby jednak znaleźć jakieś miejsce, gdzie byśmy sobie chwilę odpoczęli z kawą i papierosem. Coś znalazłam. Co prawda kafejka w hotelu, takim lekko ąę, ale kawa przyzwoita, miła obsługa i pozwolili nam palić (Green Bag Coffee). Tak nam się zrobiło wygodnie, że się rozpiliśmy tej kawy, myśląc “eee, został nam tylko kilometr, to nie ma się gdzie śpieszyć”.
Niemiłe skutki za długich przerw
I się zaczęło. Ulewa. Myśleliśmy, że szybko przejdzie, ale minuta po minucie nie dość, że nie przechodziło, to jeszcze bardziej lało. Kilometr kilometrem, ale może lepiej byśmy podjechali? Patrzymy, a tu ceny ubera skaczą co 5 minut w górę, tak że daliśmy sobie spokój z podwózką. Kilometr za 50 zł, no kto by pomyślał. Co, my nie damy rady? To tylko deszcz i kilometr. Pewnie, że damy. Wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy, co znaczy deszcz w Meridzie, a przynajmniej w jej historycznym centrum. Owszem, daliśmy radę. W końcu. Ale tak padało, że nie miałam jak sprawdzać drogi; jezdnie, chodniki były tak zalane, że nie było mowy o tym, że da się cokolwiek przejść bez zalania butów trekingowych za kostki, no i nigdzie nie było żadnych daszków czy czegoś do schronienia się choć przez chwilę.
Empatia
Jak doszliśmy do hostelu, koleś z recepcji jakby w ogóle nie zauważył, że nie mamy niczego suchego, ani na sobie, ani w naszych plecakach, tylko się przyczepiał do formalności. Wszystko od razu, tu i teraz. “Nie, nie możecie iść do pokoju, proszę paszport i pieniądze.” Trochę mnie to poirytowało, bo jedyne o czym marzyłam, to gorący prysznic, czy chociażby szybkie przebranie się w coś mniej mokrego. Takie strasznie negatywne wrażenie to wszystko na mnie zrobiło, że najchętniej wyjechałabym z tej Meridy już, natychmiast.
Potop potopem, ale jeść trzeba
Ale mieliśmy jeszcze niecałe dwa dni. Plecak Pawła okazał się lepiej przygotowany na ekstremalne warunki pogodowe, mój chyba stwierdził, że trochę wody nie zaszkodzi. Wszystko było mokre. W naszym dormie zrobiłam wystawkę z wszystkich swoich rzeczy licząc na to, że przed wylotem jakoś to przeschnie. Przeschło, mniej więcej.
Deszcz ustał, na chwilę. Rzeczy się suszyły, a my zgłodnieliśmy. Był już wieczór, pan na recepcji zmienił się na bardziej sympatyczną i empatyczną panią, która nam powiedziała gdzie można zjeść o tej porze w okolicy. No i okazało, się, że tuż przy hostelu mieliśmy mnóstwo knajpek z jedzeniem ulicznym. Tortas, empanadas, quesadillas i inne placko-tortille z różnym nadzieniem.
Fiesta musi być
Syci, poszliśmy w stroną Plaza Grande, po drodze mijając piekarnie, kupując przeróżne ciastka na później (strasznie wygłodniali ciastek i pieczywa po Gwatemali byliśmy) i tak trafiliśmy na fiestę na placu głównym.
Nie wiadomo z jakiej okazji, co dokładnie, do której, itp, ale ludzi było co niemiara, policji patrolującej adekwatna ilość, muzyka oraz tańce. Taka regularna impreza w środku miasta. Połaziliśmy trochę, aż poczuliśmy, że wcześniejsze zmoknięcie oraz przemarznięcie daje się we znaki, więc wróciliśmy do hostelu.
Plany
Hostel, jak mówiłam, pierwszego dobrego wrażenia nie zrobił, ale z czasem okazał się fajny, a to tylko dzięki ciekawej grupie ludzi, którzy w nim mieszkali (większość długoterminowo). Ale nie o tym chciałam. Drugiego dnia mieliśmy w planie szybki wypad do Homun, a potem z dwa muzea i dokładniejsze zwiedzanie centrum. Po co jechać do Homun i o naszych wrażeniach napiszę jutro, dziś dokończę naszą przygodę z Meridą.
Jeżu… Powtórka z rozrywki?
Przez cały poranek i wczesne popołudnie pogoda była piękna. Jak tylko wróciliśmy z Homun do Meridy, zaczęło lać. Znowu. Nic to, to tylko deszcz. Ciepło jest, nastroje plażowe są, to czy mokrzy od wody z cenoty, czy od tej deszczowej, jaka to właściwie różnica? Nasza determinacja była duża. Cel – muzeum sztuki popularnej. Idziemy. Woda w ulicznych rzekach już przybrała. Nurt stawał się coraz silniejszy. Co raz ciężej było stawiać kroki, bo kto był w Meksyku, ten wie, że chodniki nie należą do najrówniejszych i że dziura tu, dziura tam, to normalka. Ale nie poddajemy się, idziemy. I tu nagle klops. Paweł był w klapkach, a nurt wody był tak silny, że zerwał mu klapki ze stóp.
Na ratunek Oxxo
Na OszoOszo zawsze można liczyć. Oni wszystko mają, klapki też. Tylko trzeba było znaleźć jakieś najbliższe i jakoś na bosaka do niego dojść. To cud, że w tej brudnej wodzie, nie widząc, co się kryje na dnie, Paweł nie nadepnął na nic i się niczym nie skaleczył. Klapki zostały kupione, deszcz nie chciał przestać padać, a ostatnich 200 metrów do muzeum nie pokonaliśmy. Klima w OszoOszo, my zmoknięci, ja wkurzona na cały świat, kichając stwierdziłam, że mam gdzieś sztukę popularną, że ja wracam do hostelu.
Dlaczego klątwa Meridy?
Najpierw kilka uwag ogólnych. Mieszkaliśmy w Kunmingu, gdzie lato jest baaardzo deszczowe. Też czasami zaleje jakieś ulice, nawet te największe. Ale, nie wiem, szybciej to spływa? ludzie wiedzą, pora deszczowa, parasole są, kalosze, peleryny. A tu, w Meridzie, ludzie sprawiali na nas takie wrażenia jakby byli zaskoczeni, że kolejne oberwanie chmury i że kajak byłby lepszą opcją niż autobus. Prawie nikt nie miał parasola; nikt kaloszy czy peleryn przeciwdeszczowych. Zaczynało lać, to szukali jakiegoś daszka i czekali ze spokojem na twarzy. A to nie tak, że mieliśmy pecha. W Meridzie naprawdę dużo pada, tylko czerwiec-lipiec są bardziej suche. Deszcz równa się zalaniem wielu ulic w centrum. Dziwne, że władze miasta nic z tym nie robią, a ludzie wolą ściągnąć buty i iść boso niż pokombinować z kaloszami/kajakami. Ech…
Łatwiej powiedzieć niż zrobić
Woda na ulicy czy w stronę muzeum, czy w stronę hostelu była taka sama. Chyba tylko wizja tego, że po tej drugiej stronie czeka łóżko i ciepło nadawała jej więcej wartości. Ale żeby nie było, że kompletnie nam deszcz pokrzyżował plany, weszliśmy do Museo Casa Montejo, domu z XVI wieku zamienionego w muzeum.
Część mieszkalna, nie powiem, ciekawa. Nie ma to jak zobaczyć dom konkwistadora i to jak sobie mieszkały kolejne rodziny po nim. Zastawiony stół, piękne meble sprowadzane z Europy i takie tam. Ale w Casa Montejo są również wystawy sztuki i my trafiliśmy na coś, co nam się bardzo spodobało, mianowicie fotografie meksykańskiego artysty, Armando Salas Portugala, z jego jukatańskich podróżach w 1946 roku. Zobaczyliśmi między innymi jak wyglądała Chichen Itza 70 lat temu.
Meksykańskie kebaby
Tak czy inaczej, polecam. Muzeum jest teraz własnością banku i wstęp jest bezpłatny. Po nakarmieniu duszy przyszedł czas na ciało. Pokręciliśmy się po Mercado San Benito i zobaczyliśmy coś, co wyglądało jak mięso na ruszcie do kebaba. Kebab to nie był, ale dostaliśmy tortas z bekonem z rusztu za 20 pesos. Według Pawła jedna z lepszych kanapek jaką jadł w podczas tej wyprawy.
Nie zawsze można jechać taksówką
Robiło się późno, a my mieliśmy samolot o 5 rano do Oaxaki. Znowu zaczęło lać, ulice były nieprzejezdne, godzinami próbowałam zamówić ubera, didi i inne takie na 2 w nocy, ale nikt nie chciał się podjąć tego zadania. Recepcjonistka przedzwoniła wszystkie firmy taksówkarskie tylko po to, by usłyszeć, że nie przyjmują żadnych zleceń na później niż północ. Nie pozostawało nam nic innego niż pojechanie na lotnisko przed tą magiczną godziną. Zmęczenie, mokrzy, śpiący zasiedliśmy na mocno klimatyzowanym lotnisku, opatulimy się wszystkim, czym mogliśmy i spaliśmy na zmiany. Jakoś dotrwaliśmy. A Oaxaca to już zupełnie inna historia.
1 thought on “Klątwa Meridy”