Z gorąca do chłodu.
Wpływy Netflixa, aż wstyd się przyznać
Po długiej nocy, wymarznięciu na lotnisku, straceniu kilku drobiazgów, o których zapomnieliśmy, że były w bagażu podręcznym, a zdecydowanie nie powinny w nim być, zmęczeni strasznie, wylądowaliśmy po ósmej rano w Oaxace. Choć dostaliśmy na granicy jedynie 50 dni w Meksyku, wiedzieliśmy, że chcemy zostać w jednym miejscu na dłużej. I tak padło na Oaxacę. Nie, wcale nie przez serię kulinarną na Netflixie.
A tak w ogóle, gdzie jest ta Oaxaca?
Oaxaca to stolica stanu o takiej samej nazwie, położonego nad Pacyfikiem, który od Gwatemali oddziela jedynie stan Chiapas. Jest to o tyle ważne, że w planach mieliśmy powrót do Ameryki Centralnej, powrót drogą lądową, dodam. Z jakiś powodów tak sobie w głowie poukładaliśmy, że pewnie Oaxaca jest dla Meksyku jak Xela dla Gwatemali. Nie pytajcie, jak doszliśmy do takich wniosków i dlaczego Xela miałaby być taka zajebista? Nieważne, słusznie czy nie, tak sobie wbiliśmy w głowy, że Oaxaca to najlepsze miejsce, w jakim można być, że nawet nie zastanawialiśmy się, co tam będziemy robić, czy warto, czy może gdzie indziej byłoby lepiej. Nie, plan był – Oaxaca na dłużej.
Jakoś trzeba sobie radzić
I tak zdecydowaliśmy się wynająć jakiekolwiek mieszkanko na AirBnB. Szukaliśmy, szukaliśmy, udało nam się coś znaleźć 3 kilometry od centrum, w dzielnicy Lomas del Creston, przy wzgórzu z krzyżem. Nie było źle. Z buta dojdziemy wszędzie. Właściciele też nie mieli problemu z dogadaniem się z nami poza wspaniałą aplikacją, tak że wyszło nam niecałe 900 złoty na miesiąc. Umowa była taka, że dwie noce przez AirBnB, piszemy sobie recenzje, a reszta gotówką. Nieźle, prawda? Trochę mieliśmy obawy, czytając co to się nie dzieje na aplikacjach do wynajmowania pokoi i mieszkań w tej części świata, ale zaryzykowaliśmy i wszystko dobrze się skończyło.
Nasza piwniczka
Nasi gospodarze okazali się być tak mili, że nie było problemu z wprowadzeniem się do pokoju zaraz po przylocie do miasta. Gdyby nie to, byłoby nam ciężko, nie byliśmy w stanie przeczekać tych kilku godzin z plecakami niewiadomo gdzie. A tak, spokojnie pojechaliśmy lotniskowym shuttlem pod samą bramę domku na wzgórzu i na miejscu czekał na nas pan domu, pokazał wszystko, dał klucze, a my poszliśmy spać. Nasze mieszkanko, okazało się pokojem z łazienką na poziomie półpiwnicznym, ze wspólną kuchnią i tarasem. Można by narzekać, że to nie to, czego szukaliśmy, bo jakoś nigdy nie celujemy w pokoje w czyimś domu i mieszkanie z właścicielami, ale ten miesiąc w Oaxace był mega-super-fajny i to w dużej mierze dzięki naszym meksykańskim “rodzicom”.
Pierwsze wrażenia
Oaxaca na miesiąc to był dobry wybór. Jest tu co robić. Dzisiaj nie będę się rozpisywać o wszystkim, co można (nigdy nie – trzeba) zobaczyć w tym mieście. O tym książkę można by napisać. Za to opowiem Wam o naszym rekonesansie okolic i pierwszym spacerze do centrum historycznego.
Pitico w stronę San Felipe del Agua
Zasnęliśmy snem kamiennym. A co się dzieje, jak człowiek wstaje po takim śnie? A no głodny jest. Z tej racji zaczęliśmy zwiedzanie Oaxaki od obczajenia najbliższego supermarketu. I jak to w życiu bywa, wybraliśmy drogę najkrótszą, ale nie najlepszą. Po tym pierwszym dniu, nigdy już nie poszliśmy tamtą drogą. Nie, żeby było jakoś super niebezpiecznie, ale było po prostu nieprzyjemnie. Co raz dalej od centrum, a co raz bliżej do San Felipe del Agua, które w zależności od interpretacji jest daleką dzielnicą Oaxaci lub osobnym miasteczkiem blisko stolicy stanu. Tak czy siak, przy takich przelotówkach nigdy nie jest pięknie. Później chodziliśmy już do dzielnicy La Reforma, dalej było, ale jakoś przyjemniej.
Moje Paranoje
A ja Wam jeszcze nie napisałam, że w Oaxace zaczęliśmy, nie wiem po co, dużo czytać o bezpieczeństwie w Meksyku. I o ile na Jukatanie był zupełny luz, tak tutaj staliśmy się bardziej strachliwi. Zapisaliśmy się do jakiś grup expatów na wiadomo czym, żeby łatwiej było nam pewne rzeczy ogarnąć, a tu się okazało, że co drugi post był o tym, jak ktoś został napadnięty nocą, bo taksówką mu się jechać nie chciało, czy jak autokar porwali, czy jak protesty strasznie utrudniają życie w tym mieście.
Po tym wszystkim, powiedziałam Pawłowi, że po zachodzie to ja tu nigdzie nie chodzę, na żadne miradory z krzyżami bez obstawy nie wejdę, a jak coś, to jedziemy taksówką. I tak już zostało. Poza tym, za każdym razem jak wychodziliśmy z naszego mieszkanka, to braliśmy urządzenie do odstraszania psów. Przydawało się.
Centrum po raz pierwszy
Po zakupach oraz posiłku, poszliśmy do Centrum Historycznego, wpisanego na listę UNESCO. Droga prosta, z trzema wariacjami, niezbyt malownicza, ale i kawę po drodze można było wypić i pyszną meksykańską tortas spałaszować. Jak doszliśmy, to popatrzyliśmy po sobie i zgodnie stwierdziliśmy, WOW, to jest coś! Weszliśmy od strony Santo Domingo, czyli jest na co popatrzeć. Zrobiliśmy slalom uliczkami, zobaczyliśmy kościoły, kamienice, zabytkowe budowle, pomniki i inne takie. Weszliśmy do księgarni, gdzie nie mogłam się powstrzymać i książkę po hiszpańsku sobie kupiłam (tego tematu też nie poruszałam, ale konia z rzędem każdemu kto w Ameryce Łacińskiej znajdzie NORMALNY podręcznik do hiszpańskiego). Zgadniecie jaką?
Skomplikowane to jedzenie
W końcu przyszedł czas na posilenie zwątlonego ciała, co nie miało być trudne, przecież byliśmy w jednej z najlepszych gastronomicznie miejscówek w CAŁYM Meksyku, ale jak wiecie, palimy, więc trzeba było coś znaleźć z tarasem. Udało się. Usiedliśmy sobie na dachu jakiejś mezcalerii (miejsce, gdzie się idzie napić mezcala), zamówiliśmy piwo. Pan kelner z niesmakiem się na nas popatrzył.
Co do jedzenia, to bądź człowieku mądry. Widzi się nazwy i tyle, żadnego wytłumaczenia (a co to?, z czym?, z czego?) nie ma. Tutaj nadmienię, że w samym Meksyku, w zależności od miejsca, pewne rzeczy znaczą co innego: empanada czy quesadilla to mogą być totalnie różne potrawy! Cwani, podpatrzyliśmy, co ludzie wokół jedzą i tak zamówiliśmy coś, co się okazało być jedną z chlub Oaxaki – tlayudę. Jemy, pijemy, palimy, słowem uwielbiamy Meksyk, a tu nagle słyszymy hałasy na dole. Po chwili hałasy zamieniły się w paradę szczudlarzy i tancerzy. A co to było? Ślub ?
To był dobry dzień, utwierdzający nas w przekonaniu, że Oaxaca była strzałem w dziesiątkę i że ten miesiąc spędzimy ciekawie.
piękny kawałek podróżnej literatury!
Dziękuję bardzo!!!