
Nasz xelowski dom
I tak, ostatni post o Xeli przypadł Casa Seibel, choć logicznie i chronologicznie powinien się znaleźć jako pierwszy z serii o Quetzaltenango. Prawda jest taka, że gdyby nie znalazł się wolontariat w jednym z najpopularniejszych wśród backpackersów hostelu, nie spędzilibyśmy tyle czasu w Xeli.
Slow travel
Ale od początku. Jak wiecie, lubimy podróżować powoli i długo, czyli po prostu żyć w podróży. Niestety jest jeden problem, nie jesteśmy milionerami, w związku z czym, aby pozwolić sobie na kilka lat bez pracy w trasie, musimy wymyślać różne sposoby, żeby nas na to było stać. I tak, jednym ze sposobów, jest WorkAway.

WorkAway i inne mu podobne
Słyszeliście o WorkAway? A może o WWOF, HelpStay czy Volunteers base? Już trochę wspominałam o tej platformie przy okazji mojej samotnej wyprawy do Nowej Zelandii, ale gdyby ktoś nigdy o tym nie słyszał, to już mówię. Otóż dzięki WorkAway i tego typu stronach można podróżować i pracować jako wolontariusz. Zazwyczaj za pracę dostaje się opierunek, czasami do tego dochodzi jeszcze wikt, wszystko zależy na jaką pracę, gdzie i u kogo się trafi. Wiadomo, ludzie są różni, niezależnie od tego na jakim kontynencie się znajdujemy. Ale, powracając do meritum, jest to opcja przedłużenia podróży nie bankrutując po kilku miesiącach.
Formy pomocy
Wachlarz wolontariatów jest naprawdę pokaźny. Bardzo dużo ogłoszeń to pomoc w hostelach, farmach. Można trafić na szkoły, organizacje pozarządowe, ludzi szukających opiekunek dla dzieci czy osób starszych, itp itd. Z moich obserwacji wynika, że kraj krajowi nie równy. W jednym, mnóstwo przeróżnych ofert, a w innym właściwie tylko oferty pracy w hostelach w backpackerskich mekkach, a jeszcze indziej kilka sporadycznych ogłoszeń dotyczących pracy na farmie. Standardy też się bardzo różnią.
Nie dla każdego
Tutaj jeszcze dodam, że łatwiej znaleźć coś dla siebie młodym ludziom. Wspominając, że łatwiej coś znaleźć będąc młodszym, chodzi mi nie o za ciężką dla pięknych czterdziesto- czy pięćdziesięcioletnich pracę, a bardziej o to, że jak się jest młodszym, to mniej rzeczy przeszkadza, ma się więcej entuzjazmu i rzadko kiedy się człowiek przejmuje czy taki wolontariat jest legalny czy nie, czy też kwestią taką, jak zabieranie pracy miejscowym. Też kiedyś o tym nie myślałam. A teraz mi się trochę zmieniło. Raz, są kraje, tak jak np. Nowa Zelandia czy Australia, gdzie, żeby legalnie być wolontariuszem trzeba mieć odpowiednią wizę. Na turystycznej, robienie WorkAwaya jest nielegalne. Dwa, zamiast nas można by było zatrudnić kogoś na stałe, prawda?

Długa historia
Już wiem, dlaczego tak długo się zabierałam do tej Casa Seibel. Będzie też filmik, jak zwyciężę kilkuletnią wojnę z niedoczasem i przebrnę przez gigabajty nieobrobionego footage’u. Bo z Casa Seibel mamy mnóstwo wspomnień, anegdot, opowiastek. Strasznie dużo tego jest i nie wiadomo jak się do tego zabrać.
Co tu zrobić, żeby nam starczyło na lata podróżowania bez pracy?
Siedzimy u Kasi, mojej siostry, na kanapie w Kanadzie. Obczajamy, co by o sobie napisać w profilu, żeby ludzie nam odpisywali i żebyśmy mogli gdzieś się zatrzymać. Jakoś to poszło, ale dzień za dniem, wyjazd do Gwatemali się zbliżał, a tu nikt nie odpisuje na nasze wiadomości. Ku naszemu zdziwieniu, ktoś napisał do nas sam z siebie, oferując miesięczny wolontariat w hostelu. Byliśmy tak podekscytowanie, że bez namysłu zgodziliśmy.
Niecierpliwie wyczekiwana wiadomość
Nie muszę chyba dodawać, że oferta była z Casa Seibel, od Javiera. I tak została nam przypisana Xela. I super się stało, powiem Wam. Wymarzliśmy na tych xelowskich (prawie jak szelmowskich) wyżynach, bo nie dość, że wieczory i noce zawsze były za chłodne, to Włoch Pablo, też wolontariusz, wszystkie koce Teresce zaiwanił. No I tak mogłabym, od śmiesznego, do upierdliwego o Casa Seibel opowiadać.



Wiwat, Casa Seibel
Mamy sentyment, więc nie będę udawać obiektywizmu. Zostaliśmy w Casa Seibel ponad dwa miesiące i wiecie, jak to jest, jak się człowiek przyzwyczai? Nie widzi już pewnych rzeczy, szczególnie tych średnio dobrych. Tak że, nie, Casa Seibel, nie jest luksusowym hotelem, tylko jednym z najtańszych hosteli dla backpackersów w Xeli z dwoma łazienkami i trzema toaletami. Wszystkie wspólne i na zewnątrz. Oprócz dwóch dormitoriów, są pokoje prywatne, jeden nawet ma pianino, ale żaden z nich nie ma prywatnej łazienki. Hostel się mieści w historycznym domu z dwoma dziedzińcami. Jest wynajmowany, tak że nawet, jakby właściciel chciał zainwestować w remonty to nie za bardzo może. Same dziedzińce są fajne, na poranną kawę, wylegiwanie się w hamakach, obserwowanie zanate obskubujące drzewko figowe czy kota robiącego niesamowity harmider łażąc po metalowym dachu w nocy.
Jakich gości mamy
Atmosfera może być super, albo senna i drętwa. Wszystko zależy, kto akurat urzęduje w Casa i jak długo zostaje. Czy są to podróżnicy szkolący hiszpański, czy przypadkowi turyści szukający rozrywki, czy misjonarki z Austrii smażące placki z dynii na wszystkich czerech palnikach kuchenki. Ale kuchnię zajmują najdłużej i tak nie kto inny, jak weganie; a dziedziniec nie kto inny niż wielbiciele jogi, czy tak jak my – niepasujący do medytacyjno ideologicznego klimatu młodzieży palacze. Wszystko zmienia się co dwa dni, rzadko kiedy ktoś zostaje tylko jedną noc. Najczęściej są to ci, którzy robią sobie przystanek między Gwatemalą a San Cristobal w Meksyku. Reszta zazwyczaj przedłuża swój pobyt o dzień, dwa, nawet tydzień, jak akurat pozna kogoś ciekawego, z kim układa plany podróżnicze, czy jak ktoś protestuje i zamknięte zostają wszystkie wyjazdówki (tak, to my).
Legendarna Teresita

Wspomniana wyżej Teresita czy Tereska w drewniakach, jak nazywał ją Paweł, już nie pracuje w Casa Seibel, ale jakoś nie potrafię sobie wyobrazić tego miejsca bez niej. Malutka, metr pięćdziesiąt w kapeluszu, tradycyjnie odziana, w wieku mojego męża, rozwieszająca z trudem pranie na za wysoko zawieszonej (jak ne jej wzrost) lince. Czasami opowiadała o swoim życiu, ale nie wiem, czy by chciała, żebym to rozpowiadała, tak że cicho sza. Prosta kobieta, nie wiem czy serce ze złota, trudno to określić, ale z żalem za brak możliwości.
Praca
Tego obawiałam się najbardziej. Nie, nie, nie, nie chodzi, że się obawiałam pracowania, tylko pracowania z Pawłem, bo ciut inne podejście mamy. Ja się wszystkim za bardzo przejmuję i biorę wszystko do siebie, i oczywiście traktuję nawet najmniej odpowiedzialną pracę zdecydowanie zbyt poważnie, czyli śmiertelnie poważnie. Taka stara, a taka głupia. Od czegoś musiałam osiwieć. Powracając do tematu to wolontariat w Casa Seibel polegał na pracy na recepcji. Każde z nas miało kilka zmian w tygodniu i byliśmy odpowiedzialni za przyjmowanie gości hostelu, tłumaczenie im co i jak w hostelu, w Xeli i jej okolicach. Dostaliśmy nawet taki przewodnik po wolontariacie w Casa Seibel, w którym Javier opisywał typowe sytuacje, problemy i ich rozwiązania. I tyle. Tylko, że każda moja zmiana przez pierwszy miesiąc naszego pobytu w Xeli udowadniała, że jest jeszcze mnóstwo sytuacji czy problemów nietypowych i trzeba było sobie radzić. W sumie to śmiesznie było.

Jaka jest historia domostwa, w którym mieście się Casa Seibel? Dlaczego nie przyjmuje się Gwatemalczyków? Jak się nazywają pokoje i co się robi, jak nie ma prądu? Na te i inne pytania odpowiem wkrótce.
Ciąg dalszy nastąpi
Marzę o WorkAway, ale to pewnie dopiero w następnym życiu…
A gdzie byś chciała “poworkaweay’ować”? Obawiam się, że mogłabyś się rozczarować.