San Ignacio i kolejne ruiny Majów.
Żegnamy Gwatemalę
Końcówka pory deszczowej, poranny shuttle z El Remate do San Ignacio, krwawiące kolano Pawła, jeszcze zanim dojechaliśmy do granicy, trochę stania w kolejce po pieczątkę, trochę szukania właściwego autobusiku z granicy i po kilku godzinach dotarliśmy na miejsce. Dla samodzielnych podróżników, jest autobus z Flores do Melchor de Mencos, trzeba przejść mostek, podbić pieczątki, dojść (albo pojechać taksówką) do przystanku autobusowego w Banque Viejo i stamtąd autobusem do San Ignacio. Jedyny powód, dla którego zdecydowaliśmy się na transport turystyczny była choroba Pawła.
Nie ma to jak wyczucie czasu
Z El Remate do San Ignacio jest tylko 82 km, więc nawet doliczając czas na przejście przez granicę i obczajenie transportu, cała wyprawa zajmuje maksymalnie 2 i pół godziny. My wyruszyliśmy wcześnie rano, skutkiem czego dotarliśmy na miejsce po prostu za wcześnie.
Pokój, który zarezerwowaliśmy w San Ignacio był stosunkowo blisku placu głównego i około 10 byliśmy na miejscu. Właściciel Max Rooms był na tyle miły, że bez problemu pozwolił nam wejść do pokoju kilka godzin przed oficjalnym rozpoczęciem doby hotelowej i już byliśmy gotowi na eksplorację miasteczka.
Rajskie Belize
Na pierwszy rzut oka San Ignacio wydało nam się ospałe, wolno budzące się do życia, niemogące się zdecydować czy się już obudzić czy dalej spać, tak jak pogoda wahająca się między palącym słońcem a ponurymi chmurami siąpiącymi deszczem. Słowem, było nam dziwnie.
Potrzebowaliśmy kawy. Dobrej kawy, z papierosem, kulturalnie przy stoliku, żeby zatrzeć w pamięci ostatni tydzień w El Remate, z chorobą, brakiem jedzenia, z niedogotowaną wodą z mikrofali. Zadanie niby takie proste, ale… Po jakimś czasie udało nam się znaleźć Martha’s Kitchen. Haha, nie ma jak u Marty. Mieli i kawę i ogródek, w którym można było palić, ba, nawet wentylatory mieli, tak że popiół latał po wszystkich stolikach. Zasiedliśmy tam jak w centrum dowodzenia, by zaplanować, co robimy?
San Ignacio metropolią nie jest
Mimo, że San Ignacio jest drugim co do wielkości miastem w Belize, nie jest to tak, że jest tu bardzo dużo rzeczy do robienia. A może i jest, tylko po kilku godzinach w nim sami przełączyliśmy się na pół-przytomny tryb życia? Nie wiem. To, co wiem, to to, że krótki spacer zaprowadzi Was do Cahal Pech, małego stanowiska archeologicznego.
Cahal Pech
Miejsce Kleszczy, bo to w języku Yucatec znaczy Cahal Pech, położone jest na wzgórzu z widokiem na rzekę Macal. Taki punkt obserwacyjny pozwolił temu miejscu kontrolować nie tylko handel na rzece, ale także bogatą, żyzną dolinę na północy.
Trochę historii
Ludzie zaczęli się osiedlać w tym miejscu już we wczesnym okresie przedklasycznym (1300-1000 p.n.e.). Na ponad 8ha obszarze znajduje się 8 połączonych ze sobą placów (od A do H) z piramidami, świątyniami, stelami, boiskami i rezydencjami; w sumie 34 budowli. Zakłada się, że w najlepszych dla osady latach (późny okres klasyczny, 600-900 n.e.) mieszkało to ponad 10 000 ludzi.
Informacje praktyczne
Wstęp kosztuje 5 USD (10 dolarów belizyjskich) i obejmuje nie tylko zwiedzanie stanowiska archeologicznego, ale również muzeum, które wspaniale opowiada o Cahal Pech, Majach i historii wykopalisk w okolicach. Jest też sklepik, ale poza terenem ruin, co naprawdę nam się podobało, w sensie muzeum i jeden mały sklepik z dala od ścieżek wśród starożytnych ruin. Miła odmiana po Tikalu, gdzie za wszystko trzeba było płacić osobno, a sprzedawcy pamiątek rozstawieni byli od parkingu po samo wejście do strefy wykopalisk (i tak o niebo lepiej niż w Chichen Itza). Kolejną różnicą był brak turystów. Spędziliśmy w Cahal Pech dwie godziny i w ciągu tego czasu oprócz nas przyszły tam może w dwie inne pary turystów.
Gorąco, ciemno i duszno
Cahal Pech, jak San Ignacio, w momentach kiedy pogodzie znudzi się już palenie słońcem, robi się ponure, ciemne, trochę smutne. Serio, jak szukałam więcej informacji o tym miejscu, to wszystkie zdjęcia dołączone do artykułów właśnie takie były, jakby nikt, kto odwiedził Cahal Pech nie trafił na słoneczny moment dnia. Z drugiej strony, cała ta aura dodawała też jakiejś tajemniczości. A fakt, że można tu wchodzić w każdy zakamarek, nie spotykając na swojej drodze innych turystów, sprawia, że ma się wrażenie jakby się było fanem urbexa i eksplorowało opuszczone miejsce.
Rozkminki z podróży
Co by Wam jeszcze napisać o tym San Ignacio? Myślę, że już jechaliśmy do niego trochę źle nastawieni. Znajomi z Xeli opowiadali nam o jego ‘dziwności’, specyficznej, trudnej do opisania atmosferze tu panującej i pewnie bardziej sami się doszukiwaliśmy tu czegoś, czego może wcale tu nie było. Czy żałujemy, że nie daliśmy Belize szansy ruszając nad morze? Ja trochę tak, ze względu na nurkowanie; Paweł nie.
Podróżując warto mieć tą świadomość, że wszystkiego nie da się zobaczyć, że nie ma takich miejsc, które KAŻDY MUUUUUSI odwiedzić. Myślę, że bardziej chodzi o wybory, które podejmujemy i co jest dla kogo ważne. Zdając sobie sprawę, że kilka dni nad morzem w Belize będzie nas kosztować tyle, co co najmniej dwa tygodnie w Meksyku, zdecydowaliśmy opuścić ten kraj. Wiemy, że czekają nas takie miejsca podczas tej wyprawy, o których zobaczeniu zawsze marzyliśmy, na które jesteśmy gotowi wydać więcej pieniędzy, a Belize do nich po prostu nie należy.
Czy to wszystko?
Na dzisiaj tak, ale jutro Wam opiszę, jak wyglądała nasza ewakuacja z rajskiego Belize i opowiem, co nas zaskoczyło w tym kraju.
Życie to sztuka wyborów! co prawda, to prawda… to co zobaczyliśmy to przeżyliśmy to nasza przygoda, nie do powtórzenia nawet przez nas:)
Zgadza się, ale chyba oboje nie żałujemy krótkiego pobytu w Belize. 🙂