Samotność w raju
Samotność
Samotność, o której opowiadała mi Ania, a która towarzyszyła jej przez większą część odważnej wędrówki bieszczadzkimi szlakami, czekała na mnie w kolejnym przystanku moich wakacji, Indonezji. Myślałam, że tego chcę, że tego potrzebuję. Szczególnie po intensywnym miesiącu w Anglii i pracy wysysającej całą energię z mego ciała i umysłu i tygodniu w domu, gdzie złe wiadomości przesłoniły cieniem radość bycia z najbliższymi. Wizja siedmiu dni na rajskiej wyspie w małym szałasie na plaży, z dala od hałasu, cywilizacji, problemów, z szansą na dokładne przemyślenie spraw, może podjęcie pewnych decyzji, napajała nadzieją i szczęściem, pozwalając jakoś przymknąć oko na kolejne perturbacje po drodze, czyli nieszczęsny odwołany lot, itp.
Lot na Bali
Sam przylot do Denpasar był stresujący. Mając dwa telefony, zakłada się, że przynajmniej jeden z nich powinien działać, połączyć się z lotniskowym „wifirifi”, tak żeby można było się skontaktować z kolejnym couchsurfingowym gospodarzem. Nie chcąc tuż po przylocie ruszać w dalszą podróż, dałam sobie jeden dzień na znalezienie portu, z którego odpływają łódki na Nusa Lembongan, malutką wysepkę oddaloną kilkanaście kilometrów od Bali.
Znalazłam zatem darmowe lokum, u jakiegoś Indonezyjczyka, który miał mnie odebrać z lotniska. Czekam, czekam, walczę z Internetem, co chwila ktoś do mnie podchodzi i pyta czy taksówki nie chcę. Nie, nie chcę, odpowiadam niezmiennie, za każdym razem, coraz bardziej podirytowanym głosem. Mój gospodarz się spóźniał, a ja nie mogłam się z nim skontaktować, nie mając dostępu do Internetu. Zaczęłam zastanawiać się co zrobię, gdzie się zatrzymam. Nie miałam pojęcia skąd odpływa mój statek, o której godzinie odpływa, w którą stronę mam jechać z lotniska i jak znaleźć hotel.
Rashid
W końcu, mimo iż mocno spóźniony, ku mej wielkiej uldze, przyjechał Rashid. Jak zwykle obładowana, wdrapałam się na jego mały skuterek i moja balijska przygoda się rozpoczęła. Po drodze do jego mieszkania zatrzymaliśmy się na kolację. Mała knajpka przy głównej drodze, z pewnością nie dla turystów. Takie lubię najbardziej. Być może standardy higieniczne odbiegają od naszych, europejskich, ale jedzenie jest w nich typowe dla regionu i tanie. Do tego cynamonowy papieros, jeden z głównych produktów eksportowych Indonezji i już poczułam się jak na zasłużonych wakacjach. Rozmowa z Rashidem nawet się kleiła, dużo mówił o sobie i swoim ciężkim życiu. Prawie dziesięć lat młodszy ode mnie a już tyle przeszedł. Zjedliśmy, zapłaciłam i pojechaliśmy do niego. I tu kilka słów o Couchsurfingu.
Couchsurfing
Nie wiem, na ile, Drodzy Czytelnicy, jesteście obeznani z jego ideą i tą platformą. Najkrócej rzecz ujmując – zakładając swój profil na stronie internetowej, udostępnia się własny dom, bądź szuka gospodarza, który może przyjąć pod swój dach, bądź też jest się i hostem i gościem jednocześnie. Ja, jako mieszkanka kampusu Akademii Policyjnej, niestety nie mogę przyjmować gości couchsurfingowych, ale nic nie stoi na przeszkodzie, żebym podczas podróży nie mogła korzystać z opcji spania u kogoś. Ma to oczywiście wiele plusów i minusów, choć muszę zaznaczyć, że jest to portal raczej bezpieczny. Nie słyszałam o żadnych nadużyciach czy przestępstwach, ani sama ich nie doświadczyłam.
Plusy i minusy
Plusy są między innymi takie, że ma się możliwość nocowania w „prawdziwym” domu, zobaczyć jak autochtoni mieszkają, jakie są standardy życia w danym miejscu, co nie zawsze jest przyjemne ale mamy tą autentyczność, której szuka tak wielu podróżujących. Po drugie, nasz gospodarz często oferuje usługę przewodnika, co znowu jest o tyle ciekawe, że możemy poprosić o pokazanie miejsc, w których zbiera się ludność lokalna, odbiegających często od zwykłej wycieczkowej marszruty. Trzecia zaleta, ogromna, jeśli nie najbardziej znacząca, nie trzeba za to płacić. W zależności od gospodarza można się odpłacić za gościnę np. myjąc naczynia, czy przyrządzając kolację, rozmawiając, czy tak jak to było w przypadku Rashida płacąc za kawę i obiad, na których byliśmy.
Narzekanie
A wszystko przez to, że zobaczywszy klitkę, w której mieszka, kolana się pode mną ugięły i płakać mi się zachciało. Prawda, spędziłam ponad 30 godzin w samolotach, niewiele spałam po drodze i w ogóle raczej nastrój psychiczny nie sprzyjał, ale poczułam się tak, jakby mi ktoś dał w twarz. Jestem pewna, że znacie te sytuacje, kiedy to narzekamy i marudzimy jak nam źle, bo coś tam się stało, bo ktoś coś tam powiedział czy zrobił, że to, że tamto i wtedy rodzina albo przyjaciele mówią „Nie narzekaj! Nie grzesz! Przecież masz tyle rzeczy, z których możesz się cieszyć i być dumna/dumny… Inni nic nie mają”.
I tak to idzie dalej. No i właśnie wtedy tak się poczułam, że tu niby serce złamane, zbite na tysiące kawałków, ciągle te rozterki, dokąd iść, gdzie zostać, kim być, ciągle ze zmarszczonymi brwiami rozkminiająca te wszystkie dylematy i niedochodząca do niczego, a tu ludzie nic nie mają a potrafią się cieszyć z każdej chwili. Bo żyją po prostu. I nie znajdują wymówek „nie mogę tego bo coś tam” – mogą/muszą (?!) i robią.
Mieszkanie Rashida
Powracając do mieszkania Rashida, położone daleko od centrum, w starym i rozpadającym się budynku. Po otworzeniu drzwi ujrzałam to, na czym było mi dane spędzić następne kilka godzin i wcale mi się ten widok nie podobał. Zapach zresztą też nie. Pokój, jeśli w ogóle można to nazwać pokojem, mierzył jakieś dwa na dwa. Całą przestrzeń zajmowały dwa materace ułożone jeden przy drugim z powłoczkami, które zapewne nigdy nie widziały pralki. Na ścianie wisiała jedna półka, na której było kilka ubrań złożonych raczej schludnie. Z pokoju, wąziutką ścieżką wyznaczoną z jednej strony materacami, z drugiej – ścianą, przechodziło się do, dajmy na to „aneksu kuchenno-toaletowego”, który składał się z małego stolika, takiego w rodzaju plastikowych, dla dzieci i kontenera na wodę, zasłony, za którą była toaleta (jest to raczej hiperbola, ponieważ dziurę w podłodze i miskę z wodą trudno nazwać toaletą). Moje marzenie o gorącym prysznicu po długim locie musiało niestety jeszcze poczekać na urzeczywistnienie.
Trochę przerażona, jak to będzie, nie dość, że przestrzeń raczej mała, niewiele się różniąca od rzeczywistości samolotowej (choć jednak mogłam wyprostować nogi!), to jeszcze brak jakiejkolwiek prywatności. Nie bałam się Rashida, nie sądzę by mógł mi zrobić krzywdę, ale na pewno sytuacja nie była komfortowa. Do tego zapach… Zapach grzyba i wszechobecnej wilgoci. Położyłam się więc na materacu dziękując Bogu, że mam gdzie spać, gdyż jestem naprawdę bardzo wdzięczna i prosząc jednocześnie, żeby to na czym się właśnie położyłam było wolne od jakichkolwiek innych żyjątek, i żebym szybko zasnęła. I tak też się stało. Nie należę do „francuskich piesków”, nie mam zazwyczaj problemów z brakiem podstawowego w krajach rozwiniętych wyposażenia, szczególnie łazienkowo-sypialnianego. Czasami jednak, i sądzę, że to zależy od mojego ogólnego nastroju i zmęczenia, brak na przykład możliwości umycia się, napełnia mnie goryczą, złością i oczywiście współczuciem dla wszelkich istot posiadających zmysł węchu, rzuconych przez los blisko mnie.
Poranek
Obudziłam się po 9 i, nie tracąc czasu, wyjechaliśmy do portu. Bez problemu udało mi się kupić bilet na łódkę, a że miałam jeszcze kilka godzin to poszliśmy na poranną kawę. Mój sen o rajskiej wyspie (i gorącym prysznicu) zbliżał się wielkimi krokami. Szczęśliwa, że mimo małych niedogodności, ogólnie rzecz biorąc moje życie jest wspaniałe. Z czym można porównać picie doskonałej czarnej kawy, na plaży, na Bali, delektując się widokiem i goździkowym papierosem, czekając na odkrywanie małej indonezyjskiej wysepki?
W drogę
Wreszcie moja łódka przypłynęła, pożegnałam Rashida, który obiecał mnie odebrać, gdy będę wracać z Nusa Lembongan, żeby mnie odwieźć na lotnisko. „Miło z jego strony”, pomyślałam, ruszając ku wybrzeżu z plecakami, uważając, żeby przypadkiem się nie potknąć i nie wpaść do wody, zalewając komputer. Przeżywając tyle nieszczęśliwych wypadków ile statystycznie w ciągu roku przeżywam ja, taki scenariusz wcale nie wydawał się nieprawdopodobny. Po chwili bagaż porwały ręce siłacza z załogi i mogłam swobodnie wskoczyć na łódź. Rejs trwał tylko pół godziny, podczas której wpatrując się natarczywie w horyzont, ominęłam możliwe skutki niespokojnego morza i fal bawiących się tą małą skorupką statku.
Mój raj
Hotel, który zarezerwowałam był rzeczywiście 500 m od plaży, ale tej plaży portowej, co było dobre o tyle, że nie miałam żadnych problemów ze znalezieniem przybytku i doczłapaniem do niego z bagażem, ale nie było to to, co oczy mej wyobraźni mi obiecały, na co się nastawiałam od wielu dni. Rozczarowana trochę, zaczęłam się powoli rozpakowywać i w końcu… – tak – gorący prysznic. Po gorącym prysznicu świat znowu zdawał się być cudowny i pełna entuzjazmu wybrałam się na pierwszą wycieczkę po wyspie.
Byłam jedną z nielicznych osób, które wybrały piesze wycieczki za główną metodę poruszania się po wyspie. Zdecydowana większość i przyjezdnych i tamtejszej ludności przemieszcza się skuterami. Jako że sama Nusa ma tylko 8 kilometrów kwadratowych a ja miałam spędzić tam prawie tydzień, nie widziałam najmniejszego sensu, żeby odmówić sobie spokojnych spacerów wzdłuż i wszerz, eksplorując każdą najmniejszą ścieżynę, na rzecz głośnych skuterów, których nigdy w życiu nie prowadziłam. Miałam rację, chodząc można zobaczyć więcej, można spojrzeć w oczy napotkanym ludziom, można się uśmiechnąć i poczekać aż uśmiech zostanie odwzajemniony, można powąchać kwiaty, można zboczyć z drogi i przejść przez las czy przez pole.
Nusa Lembongan
Czułam się jak w niebie, było tam wszystko, czego potrzebowałam, przynajmniej tak mi się wówczas wydawało. Morze, plaża, świeże ryby, snorkeling, odkrywanie małych zakątków, spektakularne widoki, tak że siada człowiek na jednym kamieniu i patrzy godzinami jak morze rozpryskuje się tysiącem fal o ostre iglice skał a powietrze omamia swą świeżością i chłodzi kropelkami tego, co jeszcze przed chwilą było częścią morza. To była magia. Tak jakby czas stanął w miejscu a ja byłabym postacią z obrazu impresjonistów.
Spacery
Każdego dnia miałam plan przejścia 20 km i raczej się tego trzymałam, a że jak już wspomniałam wysepka raczej do dużych nie należy, zatem po kilku dniach jedyna opcja jaką miałam to przejście Żółtym Mostem na sąsiednią wyspę – Nusa Ceningan, jeszcze mniejszą niż Lembongan, ale pod żadnym względem nie mniej malowniczą. Nie sposób opisać tego wszechobecnego piękna zapierającego dech w piersi; miejsca takie jak Piaszczysta Zatoka, Diabelska Łza, Niebieska Zatoka czy Sekretna Plaża trzeba zobaczyć, a nie o nich czytać.
Wyspa dla par
Wszystko byłoby cudowne gdyby nie ta samotność. Nawet o tym nie wiedząc, uciekając przez zatłoczoną turystami szukającymi wiecznych imprez Bali, wylądowałam na wysepce, którą upodobały sobie jako cel wakacji pary. Pary, jak sama nazwa wskazuje, nie potrzebują osoby trzeciej w ciągu swojej romantycznej wyprawy na egzotyczną wyspę. Nie powiem, pierwszy dzień był wspaniały, wreszcie mogłam odpocząć, być sama sobie panem i nie oglądać się na nikogo.
Z każdym kolejnym dniem zaczynało być coraz gorzej i przeżywałam męki, nie mając absolutnie nikogo, do kogo słowem odezwać bym się mogła. Jedynie podczas snorkelingu było odrobinę lepiej, chociaż będąc w wodzie raczej człowiek sobie nie pogada, a podczas drogi od jednego punktu do drugiego fale były tak duże, że nasza łódka zachowywała się jakby nie była łódką tylko jakąś konkurencją do rollercosterów i zamiast prowadzić rozmowy moje myśli skupiały się na wyrzutach sumienia, że to jajko na śniadanie zjadam i na swoistej medytacji mającej na celu utrzymanie żołądka w normalnej dla niego pozycji.
Klątwa roku koguta
Notabene, w ramach małych niefortunnych zdarzeń, w które rok koguta obfituje, w trakcie jednej z tych wypraw, kiedy to pływając z płaszczkami, a Bóg mi świadkiem, nie zdarza mi się to często, chciałam tym stworom zdjęcie zrobić, mój aparat, który miał być „Marta-proof”, co oznaczało, że zrzucić go mogę z ponad dwóch metrów, taki co pływać umie i się wody nie boi, i w ogóle różne rzeczy mogłabym mu zrobić, a on i tak by to na klatę wziął i działał dalej, otóż on, chyba po prostu płaszczkami zachwycony nie będąc, przestał działać i w stanie tym pozostaje do dziś.
Próby bycia towarzyskim
Żeby nie było, że ta samotność się po prostu tak pojawiła i że ja się jej poddałam, nie. Co wieczór wychodziłam gdzieś, gdzie widziałam jakichś ludzi, łudząc się, że może uda jakiś kontakt nawiązać. Niestety, nie udało się. Zaczęłam rozmyślać o tej samotności, o podróżowaniu w pojedynkę. To nie jest tak, że zawsze się człowiek czuje samotny, o nie. Bardzo często dzięki temu, że jest się właśnie w pojedynkę łatwiej jest nawiązać kontakty z innymi czy doświadczyć tego, o czym mi opowiadała Ania i co sama też przeżyłam, życzliwość i gościnność obcych nam ludzi. Jednak przychodzą i takie chwile, że pojawiają się pytania „Dlaczego?”. Dlaczego na przykład nie mam nikogo, z kim mogłabym podróżować? Albo dlaczego nie mogę znaleźć partnera do swych podróży?
Pocieszenie
Dlaczego mając partnerów nigdy, no z małymi wyjątkami, wspólne wakacje nie należały do udanych? Dlaczego lepsze wypady były z przyjaciółmi. Myśląc tak, chodziłam po mojej wysepce patrząc na te wszystkie pary na skuterach i większość z nich, a przynajmniej te, którym miałam szansę bacznie się przyjrzeć, miała „focha”, zdenerwowanie wypisane na twarzy, czy to ona, czy on, czy oboje. Zdając sobie doskonale sprawę z tego, iż sam fakt, że jesteśmy z kimś wcale nie gwarantuje tego, że raz, jesteśmy szczęśliwi, a dwa, że nie czujemy się samotni, mimo wszystko brakuje mi towarzysza podróży. Czasami nawet po to, żeby na kogoś się podenerwować, czy podzielić wątpliwościami, strachem.
Rashid po raz drugi
Mój czas na Nusa Lembongan powoli się kończył i trzeba było wracać na Bali. Rashid tak, jak obiecał odebrał mnie z portu i zabrał na koniec wyspy, do Uluwatu, świątyni hinduistycznej, potem na degustację herbat i kaw, by w końcu dowieźć mnie na lotnisko. Pożegnaliśmy się, a ja i tak miałam wrażenie, że jeszcze tam wrócę i być może znów się spotkamy, tym razem z Rashidem w roli mego przewodnika po ukrytych dla turystów miejscach na Bali.
Czas na Myanmar
Teraz już tylko musiałam jakoś zabić czas do lotu do Kuala Lumpur gdzie czekało mnie ponad dziesięciogodzinne lądowanie, by dostać się do Myanmaru i jego byłej stolicy, Yangonu. A tam, o Samotności!, nigdy nie byłaś tak daleko ode mnie i tak zapomniana! Yangon miał mi pokazać czego tak mi brakowało na Lembongan, jak ważni są ludzie wokół mnie, i gdzie mieszkają najmilsi ludzie na świecie. Ale to wszystko w następnym odcinku.