Porą deszczową
Znaleźć najlepszą ofertę
Biur turystycznych specjalizujących się w dwudniowej wycieczce do Machu jest od groma i trochę. Wszyscy oferują praktycznie to samo, a jedyna ważna różnica to cena. Jak pisałam poprzednio, nam udało się kupić taką wycieczkę za 90 dolarów.
Kierowcy
Najpierw trzeba było dojechać vanem z Cusco do Hidroelectrica. Nie jest to też aż tak blisko, bo około 200 km, stromymi drogami nad przepaścią. Ja mam o tyle dobrze że po wejściu do auta zasypiam jak dziecko. Ania niestety podczas całej drogi zachowała przytomność i sposób w jaki jechał nasz kierowca nie raz wywołał u Ani okrzyk przerażenia. Kierowcy nie tylko charakteryzują się wyjątkową brawurą, ale też innym podejściem do czasu. Wiadomo, takie wycieczki zbierają turystów z różnych hosteli, co powoduje poślizgi, ale po nas przyjechano z godzinnym opóźnieniem.
Hidroelectrica i co dalej
Po dotarciu do Hidroelectriki są dwie opcje – pociąg, luksusowy ponoć, i spacer. Jest to tylko 13 kilometrów wzdłuż torów i rzeki o wdzięcznej nazwie Urubamba, więc jak dla nas nie było nad czym rozkminiać; poszłyśmy. I tutaj dodam, że taka wycieczka, to fabryka turystów. Vany podjeżdżają jeden za drugim, i kolejne grupy turystów wchodzą na szlak. Nawet w porze deszczowej. Było nas tysiące.
Wartało by znać nazwę swojej grupy
Po 13 kilometrach doszłyśmy do Aguas Calientes, gdzie czekało nas kolejne zadania, znalezienie swojej grupy. Jak to wygląda? Otóż co 5 metrów stoją panowie z kartką w ręku i krzyczą: “Grupa Puma! Grupa puma! Sofia Maria, Juan Jose,….”. Przekrzykiwali się, jeden drugiego, grupy się tworzyły i szły do swoich hoteli. A my, od jednego pana, do drugiego, wyrywamy im listy i szukamy swoich imion. Nic… Przestraszyłyśmy się, że, kurde, tu był ten haczyk, kupiłyśmy wycieczkę za bezcen, ale pewnie bez noclegu. Nagle z drugiego końca rynku usłyszałyśmy: “Ana Barbara dos”!
To my! To my!
Przyznam, że trochę nam zajęło zanim zrozumiałyśmy, że to chodzi o nas. Spodziewałyśmy się ‘Ana, Marta’, a nie dwóch imion Ani. No ale na szczęście zorientowałyśmy się w czas i pobiegłyśmy do naszego przewodnika. Poznałyśmy przy okazji pozostałych członków naszej grupy, wszyscy z hiszpańsko języcznych krajów, nikt nie mówił po angielsku. Nic to. Zaprowadzano nas do hotelu, a po chwili była kolacja.
Pobudka
Następnego dnia musiałyśmy wstać około 3, bo śniadanie zaplanowano na 4. Po posiłku znowu miałyśmy dwie opcje: autobus albo z buta. Nie muszę chyba pisać, co wybrałyśmy. A swoją drogą, czasowo wychodzi to prawie to samo, bo droga dla samochodów jest takim wielkim zawijasem złożonym, a ścieżka dla piechurów jest stroma, ale o wiele krótsza. Tak czy siak, pod bramy Machu Picchu dociera się na 6. W samą porę na otwarcie cudu.
I znowu ta grupa
Trzeba było się trochę porozglądać i nasłuchać, żeby znaleźć grupę. Wydawało nam się, że wszystkie nazwy zaczynają się literą P – Puma, Pulman, Pumalin, Pamela, Pedro. Nasza również. Po chwili ją znaleźliśmy, naszego przewodnika też. Szkoda, że mówił tylko po hiszpańsku, ale nawet nie chciałyśmy szukać innych ludzi, bo się do tych naszych już przyzwyczaiłyśmy. Nie zrozumiałyśmy wszystkiego, ale szczerze się przyznam, że ja nie zapamiętuję tylu informacji podanych w tak krótkim czasie.
Kiedy pada deszcz
Pogoda na pewno nie nastrajała do zostania tam dłużej niż dwie godziny. Padało cały czas i mgła zasnuła całe miasto. Dodawało to mistycyzmu i uroku temu miejscu. Mnie najbardziej śmieszyli turyści, którzy nie poddawali się i za każdym razem, jak widzieli napis “viewpoint”, to z uporem stali, wpatrywali się we mgłę i robili zdjęcia.
I tak źle, i tak niedobrze
Powrót wcale nie był taki prosty. O ile wspinanie się pod stromą górę było męczące, to przez fakt, że tą samą drogę pokonywały setki innych osób sprawiał, że nie dało się tego zrobić w szybkim tempie i wielokrotnie nie było innego wyjścia tylko czekać aż inni ruszą w górę. Takie wymuszone przerwy na odpoczynek. Za to przy zejściu, już nie było tylu osób, a deszcz sprawił, że kamienie, po których się szło były, jak to się teraz mówi, mega śliskie, tak że chcąc nie chcąc schodziło się bardzo wolno.
Czas na jezioro
Wcale nie miałyśmy tyle czasu, ile byśmy chciały. W Aguas Calientes szybka kawa i coś do przegryzienia i szybkim krokiem do Hidroelectrica. Powiedziano nam, że van będzie na nas czekał do 15, jak się spóźnimy, to po ptakach. Po drodze poznałyśmy bardzo miłego Brazylijczyka i te 13 kilometrów minęło bardzo szybko. Jak już dotarłyśmy do Cusco, nie miałyśmy już siły na nic. Piwo, sen i szykowanie się na autokar do Puno.