Pierwsze dni w Gwatemali
Już mija ósmy dzień odkąd przyjechaliśmy do Gwatemali. Wiedzieliśmy, że priorytetem jest szlifowanie hiszpańskiego, więc wybraliśmy sobie na pierwszy tydzień San Pedro La Laguna, miasteczko położone nad jeziorem Atitlan.
Długa droga do Gwatemali
Mieliśmy dość długą podróż, bo z Vancouver lecieliśmy sześć godzin do Mexico City, a potem, nastąpiła najbardziej męcząca część, czyli 10 godzin (nocą) oczekiwania na kolejny lot. Wiedząc o tym, co nas czeka, przed wylotem zamówiliśmy sobie transport z lotniska w Gwatemala City do Panajachel, węzła komunikacyjnego nad jeziorem. Nasz kierowca przyjechał 40 minut za wcześnie, na szczęście zdążyliśmy wymienić trochę pieniędzy i kupić lokalną kartę sim. I tutaj rada. Dla chcących wymienić dolary na quetzale, trzeba przejść z przylotów (przejść ulicę, iść w stronę parkingu i tam schodami na trzecie piętro) do odlotów. W tej części lotniska można znaleźć co najmniej dwa banki, Banrural i CHN, w których najbardziej opłaca się wymienić gotówkę. Trzeba też pamiętać, że w Gwatemali i banki i bankomaty mają limity, tak że mogłam wymienić tylko $200. W San Pedro limit okazał się być $500 dziennie.
Po jeziorze najlepiej łódką
Droga ze stolicy do Panajachel zajęła 3 godziny, ale też nie zatrzymywaliśmy się w Antiguie oraz nie było problemów z korkami. A z Pana trafiliśmy na gotową do odpłynięcia łódkę i po 30 kolejnych minutach dotarliśmy do San Pedro.
Musicie wiedzieć, że wokół jeziora jest kilkanaście miasteczek. Dlaczego akurat wybraliśmy San Pedro? Chyba do końca nie byliśmy świadomi wyboru. Z drugiej strony natrafiliśmy na najwięcej informacji dotyczących szkół hiszpańskiego właśnie z San Pedro. Jak się póżniej okazało, każde miasteczko z czegoś słynie, a San Pedro z tego, że jest wioską dla backpackersów i imprezowiczów. Mój nauczyciel, Antonio, mi powiedział, że po prostu są otwarci na wszystkich, i jak ktoś chce się bawić, to zawsze się znajdzie miejsce, a jak ktoś nie ma na to ochoty, to po prostu siedzi w domu. Czasami słychać muzykę stąd i owąd, ale według mnie można znaleźć tu spokój.
Atrakcje
Nad jeziorem Atitlan trudno się nudzić. Samo miasteczko jest warte przejścia wzdłuż i wszerz. Kierując się mapą znaleźliśmy punkt widokowy z kawiarnią, która niestety była zamknięta, ale sam spacer pozwolił nam poznać okolicę. W samym San Pedro raczej się nie pływa, zresztą woda nie jest zbyt czysta. Widzieliśmy kilka hoteli, które miały wyznaczone miejsca, gdzie ich goście pływali, ale nie było szału. Za to jakieś 40 minut na piechotę wzdłuż ulicy Finca, już za miastem jest kilka plaży o czarnym piasku. Ponoć najlepsze spoty do pływania, gdzie woda zachęca, żeby do niej wskoczyć, są w San Marco, innym miasteczku. Agencje turystyczne oferują wyprawy na plantacje kawy, łódkową objazdówkę po nadjeziornych miasteczkach, trekking na wulkan San Pedro, itd. W samym mieście jest też muzeum czy warsztaty tkackie, ale o tym innym razem.
Pierwsza wycieczka
Zrezygnowawszy z pływania, szukaliśmy innych atrakcji i tak znaleźliśmy Nos Indianina ( Rostro Maya, czy Indian Nose,2263 m npm). Nazwa bierze się z podobieństwa tego wzniesienia do profilu twarzy. Rostro Maya znajduje się między San Juan a Santa Cruz, ale ‘od nas’ też jest stosunkowo blisko. Można by się przejść, ale… Po pierwsze ten akurat punkt widokowy jest idealnym miejscem na podziwianie wschodu słońca (teraz, około 5:30), więc trzeba tam być przynajmniej 20 minut przed, co by oznaczało wyprawę ciemną wijącą się drogą o 3 w nocy. A po drugie, i tak by można spotkać wyłudzaczy pieniędzy. Opcja łatwiejsza i omijająca powyższe problemy to wykupienie wycieczki w biurze turystycznym. W San Pedro takich biur jest bez liku. Wszystkie oferują to samo, wszystkie w tej samej cenie. Swoją drogą, po kilku dniach naprawdę zastanawialiśmy się, czy wiedzą co to konkurencja.
Wycieczka, warta 100 quetzales (60 zł), obejmowała: transport, przewodnika oraz kawę z ogniska z ciastkiem. Przewodnik nam przewodził jakieś 20 minut na punkt widokowy, przygotował napój ciepły i sprowadził na niziny. Señor Miquel okazał się bardzo sympatycznym starszym panem, który opracował noszenie siatki zawieszonej na czole do mistrzostwa, podobnie do schodzenie z górki na pazurki wymachując maczetą. A tak na poważnie, naprawdę był sympatyczny i mam nadzieję, że dostaje godną część tego, co płaciliśmy. Sam punkt widokowy wcale nie był na nosie Indianina tylko, powiedziałabym, na jego szyi, ale i tak widok był ładny. Nie będę narzekać na pogodę, bo to pogoda i zmienia się jak jej się tylko podoba, ale z tego wchodu słońca, to my jedynie chmury i poświatę zobaczyliśmy.
Zobaczcie sami: