Pogoda kontra turyści
Minibusem z Coban
Półtora godzinna podróż do Lanquin z Coban to był pikuś w porównaniu z tym, co przejechaliśmy poprzedniego dnia. Mimo to, trzeba tu dodać, że większość drogi prowadziła przez wijącą się wśród gór średniej jakości szosę. Przepaść z jednej strony, ostre zakręty przed nami a brawurowy kierowca wyprzedzający na trzeciego. W pewnym momencie zaczął padać deszcz i nagle, jakby z nikąd, mleczna mgła zalała całą drogę. Na szczęście kierowca trochę zwolnił.
Po ponad godzinnej jeździe, zatrzymaliśmy się na chwilę przy stacji na rogatkach Lanquin i ku naszemu zdziwieniu do minibusa wszedł młody chłopak mówiąc nam, żebyśmy wysiedli. Do centrum były jeszcze trzy kilometry, w związku z czym nawet mi by przez myśl nie przeszło, żeby iść tam z buta z naszymi plecakami.
Co się okazało? Chłopak był synem właścicielki ‘guesthouse’u’, który zarezerwowaliśmy na dwie noce. Przyjechał po nas swoim samochodem, żebyśmy nie mieli problemów z trafieniem. Co za radość!
Casa Mary
Na bookingu Casa Mary, bo tak się nazywało to miejsce, wcale nie robiła wrażenia miejsca, które oferuje odbiór gości z ‘dworca’. Znowu mam problem z doborem słów. W Lanquin nie ma dworca. Jest za małe. Zresztą w dużych miastach też nie ma dworców, takich jak np. W Polsce. Są po prostu miejsca, gdzie się zatrzymują autokary. Dobra, wiecie o co mi chodzi?
Casa Mary byla podejrzanie tania. Najtańszy nocleg jaki udało nam się znaleźć w Gwatemali. Pokój dwuosobowy kosztował nas 50 zł za noc i był tańszy niż jedno łóżko w dormie w okolicznych hostelach. Moja nieufna natura mówiła mi, że musi być w tym jakiś haczyk.
Otóż, nie było. Nie tylko David po nas przyjechał, ale odwiózł nas na autobus jak już opuszczaliśmy Lanquin, mimo, że już nie byliśmy gośćmi domu jego mamy. Dlaczego musieliśmy zmienić miejsce, opowiem później.
Lanquin
Do Lanquin się przyjeżdża, żeby zobaczyć kaskady na rzece w Semuc Champey, 10 kilometrów od miasteczka. Samo Lanquin nie ma do zaoferowania wiele. Trzy restauracje na krzyż, wygórowane ceny w sklepikach. Taka bidna wioska, gdzie za banany rosnące w ogródkach chcą dwa razy więcej niż w mieście.
Semuc Champey, czyli gdzie rzeka chowa się pod kamieniami
Skąd ta poetycka nazwa? Otóż Semuc Champey pochodzi z języka Q’eqchi, gdzie xmuq znaczy ‘ukryć’, cham ‘głęboko’ a pek ‘kamień’. Popuszczając wodze wyobraźni, można z tego zrobić ‘tam, gdzie rzeka chowa się pod kamieniami’.
Geografia nigdy nie należała do moich ulubionych przedmiotów, tak że przepraszam, jak popełniłam straszny błąd pisząc o kaskadach. Łopatologicznie więc. Wyobraźcie sobie, środek gęstego lasu tropikalnego, a w nim rzeka Cahabón . Na tej rzecze znajduje się naturalny wapienny most o długości około 300 metrów, a na nim oraz w jego pobliżu mnóstwo basenów o głębokości od 1 do 3 m., których woda mieni się różnymi odcieniami turkusowej zieleni w zależności od pogody, słońca i innych czynników naturalnych.
Semuc Champey został uznany za pomnik przyrody w 1999 roku. Oprócz naturalnych basenów w parku jest jeszcze punkt widokowy, wodospady i jaskinie.
Spacer po Lanquin
Przyjechaliśmy z Coban lekko głodni. Robiło się już późno i trzeba było znaleźć coś na kolację i na wycieczkę następnego dnia. Z jakiegoś powodu ominęliśmy jedyną restauracją, którą polecał nam David, bo on sam stwierdził, że droga i skończyło się na smażonym kurczaku z ulicy. Następnego dnia, z braku laku, poszliśmy do tej restauracji i znowu zdziwiliśmy się, bo dostaliśmy smaczne jedzenie w dobrej cenie.
Po posiłku rozsiedliśmy się z piwem w ogródku Casa Mary i jak nie gruchnęło! Burza zaczęła się o 9 wieczorem i skończyła o 4 nad ranem. Ja nie mogłam zasnąć, bo nie dość, że pioruny, to blaszany dach potęgował jeszcze intensywność kropel ulewnego deszczu.
A po burzy
Ranek już był słoneczny i nic sobie nie robiąc z nocnej burzy sprawdzaliśmy na mapie drogę do Semuc Champey. Normalnie płaci się 25 quetzali za frajdę jazdy na pacę do parku, ale my stwierdziliśmy, że w jedną stronę sobie pójdziemy. To tylko 10 kilometrów przecież. I tak sobie myśleliśmy, że to nawet fajniej będzie, zobaczymy więcej, ruszymy się trochę i po takim wysiłku jeszcze przyjemniej będzie się ochłodzić w pięknie turkusowych basenach rzeki.
Walka z błotem
Poszliśmy. Droga gruntowa, po ulewnej nocy zamieniła się w błoto. O ile wchodzenie pod górkę było męczące, tak schodzenie przypominało bardziej ślizgawkę. Po kilku kilometrach zatrzymał się samochód z turystami, którzy nam powiedzieli, że przez deszcze Semuc jest zamknięte. No to kicha, pomyśleliśmy, ale że i tak nie mieliśmy nic innego do roboty, stwierdziliśmy, że nie zawracamy.
Rzeczywiście, droga była warta przejścia. W jedną stronę wystarczy. Myślę, że przemierzenie tej trasy w tę i z powrotem byłoby hardcore’owe. Po drodze od czasu do czasu mija się skupiska domostw. Niekiedy też pojawiają się psy szczerzące kły i nieszanujące przestrzeni osobistej. Jest też mały cmentarzyk i przepiękne widoki.
Zmiana planów
W końcu doszliśmy. Park Semuc Champey był otwarty. Jedynie nie można było wejść do wody, jako że przez deszcze rzeka wezbrała zakrywając wszystkie kaskady swoimi błotnistymi wodami. Czyli to po co większość ludzi odwiedza to miejsce, zobaczyć kaskady wypełnione bajkowym turkusem z punktu widokowego oraz zrelaksować się w jednym z wielu naturalnie utworzonych basenach, było niemożliwe.
Zrezygnowani, podjęliśmy decyzję, że wrócimy następnego dnia. Wiązało się to z przedłużeniem pobytu o jeden dzień. Casa Mary miała już wszystko zarezerwowane (nie dziwota) i następnego ranka musieliśmy się przenieść do hostelu. Zanieśliśmy tam nasze bagaże, co nie było takie proste, ponieważ hostel znajduje się ponad dwa kilometry od Casa Mary, z czego ostatnie 100 metrów prowadzi pod górę. Nabraliśmy wody pitnej do bidonów i szybcikiem wróciliśmy do centrum Lanquin, żeby załadować się na pakę.
Do dwóch razy sztuka
10 kilometrów samochodem pokonuje się zdecydowanie szybciej niż na piechotę. Ale droga naprawdę jest nędzna. My szliśmy, zatrzymując się na zdjęcia, fajkę, itp 3 godziny, a samochód jedzie około 45 minut. Sami widzicie.
Tego dnia woda już nieco opadła, przynajmniej na tyle, że można było do niej wejść, ale kolor jeszcze mocno odbiegał od turkusu na zdjęciach. Na pewno warto tam pójść, ale pora sucha daje więcej pewności, co do tego, co zobaczycie. Mi chyba się bardziej podobała wędrówka do Semuc Champey niż samo miejsce, ale ja to ja. Nawet w porze deszczowej jest to bardzo turystyczne miejsce. Trudno znaleźć jakiś basenik dla siebie.
Cudzoziemców wstęp na teren parku kosztuje 50Q. Za dodatkowe 150, można wejść do jaskini K’anba, gdzie, żeby ją przejść, trzeba się trochę poczołgać, powspinać, w niektórych miejscach też przepłynąć kawałek i wszystko to ze świecą w dłoni. Tak bardzo chcieliśmy to zrobić, ale niestety, poziom wody cały czas był za wysoki i jaskinia nie była dostępna dla turystów.
W Semuc Champey spotkaliśmy po raz pierwszy turystów z Polski, którzy narzekali, że wszędzie ślisko. Haha, a my myśleliśmy, że już nie ma większych zrzęd niż my. Nota bene, jest ślisko, ale czego można by się spodziewać przy połączeniu wody z kamieniami? Mokre kamienie zazwyczaj są śliskie. Drewniane schodki na mirador (punkt widokowy) też.
Popływaliśmy, zobaczyliśmy to, co chcieliśmy i ruszyliśmy dalej. To był nasz drugi i ostatni dzień w Lanquin, a chcieliśmy jeszcze zobaczyć jaskinie z nietoperzami. Ale o tym następnym razem. Póki co, zapraszam na film:
Wszystko to święta prawda!!! „Tak było”, jakby powiedział Ojciec Rwdaktor:)
😀 😀 😀