czy na pewno?
Uwaga! Nie będzie “ładnych” zdjęć!
Zaraz po zameldowaniu w hotelu, wybrałyśmy się na miasto, żeby zrobić rekonesans w biurach podróży. W sumie nie spędziłyśmy dużo czasu, bo w pierwszym, do którego weszłyśmy, dostałyśmy na tyle dobrą ofertę, że się zgodziłyśmy. Już dokładnie nie pamiętam ceny, ale nie zapłaciłyśmy dużo więcej niż za Machu Picchu, co biorąc pod uwagę, że wyprawa do Uyuni trwała dwa dni więcej, wydawało się super okazją.
Kaloszy nie noszę
Pozostała tylko sprawa kaloszy, no i zwiedzanie miasta. Z tymi kaloszami, to po pierwszej wizycie w obuwniczym, zdałyśmy sobie sprawę, że lekko nie będzie. Ale na mapach znalazłyśmy wszystkie możliwe sklepy z butami, i przy okazji poznawania centrum La Paz, wchodziłyśmy do każdego, tylko po to, by zobaczyć zdziwioną, śmiejącą się czy znudzoną twarz sprzedawców mówiących za każdym razem, Nie, nie mamy.
Szał zwiedzania
Co do zwiedzania miasta. Szybko zobaczyłyśmy to, co było polecane, czyli Plazę Murillo, bazylikę Św. Franciszka i bazar czarownic.
Plaza Murillo
Plaza Murillo to taki nasz rynek główny, czy stary, tutaj otoczony budynkami rządowymi, w tym pałacem prezydenckim, oraz katedrą. Przez trzy wieki nazywał się Rynkiem Głównym, ale od 1902 przechrzczono go na rynek Murilla ku pamięci Pedra Murilla bohatera walczącego o niepodległość Boliwii. Plaza Murillo, tak zresztą jak wszystko, co widziałyśmy przed i prawie wszystko, co zobaczyłyśmy potem, wiał szarością i smutkiem. Nie wiem, może pogoda też nas dobijała. Czułam się jak pod koniec lat 80-tych w Polsce, ponuro, brudnawo, smutno i pełno bestialskich gołębi.
Zawsze się znajdzie jakiś kościół
Co powiedzieć o bazylice? Hmm, powiem wam, że ta wszechobecna szarzyzna i ponura atmosfera dawała nam się we znaki i nawet Święty Franciszek temu nie pomógł. Wino też nie. Ale, co ciekawe, bazylikę zaczęto budować rok przed założeniem La Paz. W 1548. 60 lat póżniej konstrukcja nie wytrzymała ciężaru śniegu i trzeba było poczekać 170 lat, żeby znów móc się cieszyć przybytkiem Franciszka. Amatorów sztuki sakralnej bazylika może zainteresować dzięki połączeniu typowej chrześcijańskiej sztuki z wpływami boliwiańykiej sztuki ludowej.
“Bo takie właśnie są ulice mego miasta”
Polecana jest też uliczka Calle Jean, że niby jest najpiękniejszym przykładem kolonialnej ulicy w La Paz, wąska z kolorowymi domkami z XVI wieku oraz Mercado de las Brujas, czyli rynek czarownic, gdzie można zobaczyć i kupić przedziwne i koszmarne rzeczy, ale jak Wam wspomniałam wcześniej. Tego dnia nic nas jakoś nie mogło ucieszyć, czy nawet sprawić, że popatrzyliśmy na coś z uśmiechem. La Paz było tak różne od Copacabany, co jest rzeczą oczywistą, nie można porównać Warszawy do Swornych Gaci, ja to rozumiem. Jednak ta jakaś wszechobecna beznadzieja bila po oczach.
Jedzenie uliczne
Kaloszy tego dnia nie znalazłyśmy, jedzenia ulicznego tak jak jest pokazane w netflixowskiej serii Street Food też nie widziałyśmy, w jakieś dziwnej hamburgerowni jadłyśmy i jedno, co pozytywne – znalazłyśmy wino. Na wino, pierwsze, poszłyśmy do jakiegoś przybytku, co wyglądał ładnie. Nasza frustracja sięgała zenitu i chyba potrzebowałyśmy choć maleńkiego elementu co najmniej neutralnego estetycznie. I w tym miejscu zrobiłam dwa ze wszystkich aż trzech zdjęć, które zrobiłam w La Paz.
Nadzieja umiera ostatnia
Kladłyśmy się spać z myślą, że nazajutrz na pewno znajdziemy jakieś miłe miejsca, coś co nas zauroczy, spodoba nam się, o czym będziemy chciały rozmawiać czy opowiadać rodzinie, czy wspominać, że widziałyśmy, byłyśmy, posmakowałyśmy czy zrobiłyśmy. Nowy dzień miał przynieść coś dobrego.
Nie lubię psa, który na mnie szczeka
No i nie, nie przyniósł. Zrobiłyśmy sobie kawę, prosząc typków zza recepcyjnej lady o podgrzanie wody. Coś tam zjadłyśmy i ja z kawą w ręku i telefonem, wyszłam na zewnątrz zapalić. Zaczęłam komuś opowiadać, jak to tutaj u nas w La Paz. Wejście do hotelu znajdowało się w wąskiej uliczce , a po przeciwnej stronie, nieco z boku były drzwi do kamienicy. Kawa w jednej ręce, fajka i telefon w drugiej, zaciągam się i nagrywam wiadomości. Nagle z kamienicy wychodzi młody chłopak z rowerem, a za nim dwa psy. Duże. Te, widząc mnie, jak nie zaczną szczekać, szczerzyć kły, ujadać i hop z zębiskami na mnie. Ja przerażona, toż nic im nie zrobiłam, nawet się na nie nie popatrzyłam, a jeden z nich mnie ugryzł. Krzyczałam w niebogłosy, aż w końcu pan z recepcji zechciał wyjść na zewnątrz, żeby zobaczyć co się dzieje. Pomógł mi i odpędził psy. No tak, zamiast Mi Teleferico, czyli spektakularnej przejażdżki kolejkami liniowymi, żeby podziwiać La Paz z góry, czekała nas wizyta w szpitalu i pierwszy kontakt z policją turystyczną.
W szpitalu
Mój hiszpański jest dobry na tyle, żeby zamówić piwo, a nie, żeby doktorowi opowiadać moją historię szczepień. Tej na wściekliznę nie mam do dziś, więc pół dnia czekaliśmy, aż policja turystyczna znajdzie właściciela psa, żeby wiedzieć czy wystarczy antybiotyk, czy jednak będzie potrzebna seria zastrzyków przeciw wściekliźnie. Po godzinach oczekiwania, znalazła się właścicielka. Okazało się, że dwa monstra były szczepione, a że dalej są wściekle to już nieważne. Zapłaciła za moją wizytę i leki. Miałam szczęście. Jednak La Paz stracił u mnie jakąkolwiek szansę na polubienie go.
Wyjedźmy już stąd!!!
Wizja czterodniowej wycieczki na zupełne odludzie też zaczęła mnie bardziej martwić niż cieszyć. No bo, co zrobić jak nagle się poczuję źle, a tutaj żadnego lekarza. Co widziałyśmy w jednej ze stolic Boliwii po ugryzieniu psa, szczerze powiem, nie pamiętam. Pamiętam tylko wyjazd z tego miasta i to, że wieczorem, z góry, wyglądało naprawdę imponująco. Czas na Uyuni.
P.S
Wszystkie zdjęcia oprócz dziwnego sufitu z czerwonymi spódniczkami są autorstwa Any Barbary Dos 🙂
I… cholitas. Na kilku zdjęciach w tym poście i we wcześniejszym z Copacabany możecie zobaczyć panie ubrane z dość obszerne spódnice, z pięknymi czarnymi warkoczami i śmiesznym kapelusikiem na głowie. To są cholitas. ale to zupełnie inna historia.
Przykro mi Martusiu,że spotkała Cię niemiła przygoda z psem i także to ,że La Paz nie okazało się takim jak tego oczekiwałaś.Jedynym pozytywem tej podróży jest fakt ,że podczas opuszczania tego miasta był widok z lotu ptaka i on był wspaniały.
Myślę, ze jak w ciągu obecnej podróży dotrzemy do La Paz, to będziemy już wiedzieć, czego i gdzie szukać. Mamy też chińskie urządzenie odstraszające psy ;D