Na północ od Kunmingu
Pierwszy rok w Chinach
Chiny miały być tylko na rok, ale w okolicach maja wszystko się pogmatwało i okazało się, że jednak przedłużenie kontraktu z Akademią Policyjną to najlepsze rozwiązanie. Nie narzekałam na moje życie w Kunmingu, choć przez związek na odległość ten pierwszy rok wyglądał: praca – dom, rozmowy z byłą połówką za górami i morzami – praca – dom, i tak w kółko. Plan był, żeby jesienią przeprowadzić się do Nowej Zelandii z wyżej wymienioną byłą połówką, ale w maju była połówka zmieniła zdanie, a ja się obudziłam i zdałam sobie sprawę, że Kunming to już nie przejściówka, tylko mój dom i że zmarnowałam prawie rok zamykając się w relacji, którą szlag trafił, przez co nie poznałam kompletnie nikogo i nie mam nawet jednego znajomego, z którym można by pójść na kawę. Tragedia.
Na ratunek
Wtedy jeszcze próbowałam się uczyć chińskiego i mój przemiły nauczyciel, widząc mój stan, zaproponował mi dołączenie do Wechatowskiej grupy. A była to grupa założona przez byłego żołnierza chińskiego i miała na cel zbierać ludzi, żeby aktywnie spędzać czas wolny. Koleś organizował wspólne wycieczki, jakieś wspinaczki, mniej lub bardziej wymagające spacery po okolicznych górkach czy wioskach w ciągu weekendów, a w tygodniu wspólne wypady do restauracji czy coś.
Początki
Zestresowana na maksa, bo panicznie się boję dołączania do większych (niż dwuosobowa) grup, stwierdziłam, że pójdę na jakąś wycieczkę z nimi. Pan Weteran był dziwny i chciał strasznie dużo o mnie wiedzieć. Na szczęście nie mówił po angielsku i jakoś udawało mi się go unikać. A pierwsza wycieczka za miasto była do jaskini koło Taiyangchong na północ od Kunmingu.
Organizacja
Wyglądało to tak, że grupa jakiś 15 osób została podzielona na 4 samochody i wcześnie rano wyjechaliśmy z centrum Kunmingu na północ. Koszta benzyny i późniejszego posiłku zostały podzielone między uczestników i w sumie na łebka wyszło to jakieś 30 RMB.
Local knowledge
Najpierw zatrzymaliśmy się w małej wiosce przy tamie. Trafiliśmy na ciocię i wujków tańczących przy moście, niektórzy z grupy dołączyli, inni porobili trochę zdjęć i po godzinie pojechaliśmy dalej. W życiu nie zorientowałabym się, że tam gdzieś w krzakach może być ścieżka, ale to pokazuje, jak ważna jest local knowledge, i o ile Pan Weteran był podejrzany, to trzeba mu oddać, że wiedział sporo o ciekawych miejscach wokół Kunmingu.
Stromo i błotnie
Szliśmy raz w górę, raz w dół, ślisko jak cholerą (deszczowy lipiec), ale w końcu dotarliśmy do jaskini, która była ogromna. Zdjęcia wyszły tak sobie, ale robiła wrażenie. Na mnie jeszcze większe wrażenie zrobili Chińczycy, skądinąd wydawałoby się, że lubiący naturę, wspinaczkę, wiecie, taki typ wydający się ecofriendly, którzy w jaskini wyjęli fajki i zaczęli jarać.
Znajomości
Z Panem Weteranem widzieliśmy się przy okazji różnych wycieczek jeszcze kilka razy i to w sumie dzięki niemu poznałam moich pierwszych znajomych Polaków. Hurra!
No widzisz, a ja w ogóle o żadnych Polakach nie wiedziałam ani o wechatowych grupach 😀
Mi się udało, bo na kolejnej wycieczce z Panem Weteranem, na Górę Węża, byli też Matylda z Jackiem, Karina i Mateusz. Tak się wszystko zaczęło. A oni wiedzieli o tej grupie dzięki znajomym ze studiów? Nie wiem do końca. No, ale to był drugi rok w Kunmningu.